Jest wyraz, który słownik określa jako nie wulgarny a potoczny, a którego mimo to nie radzi używać w samorządowej kampanii wyborczej prof. Radosław Pawelec
- Słowa, których dawniej się nie wymawiało, typu k...a, słyszy się coraz częściej. Myślę, że kierunek ewolucji będzie taki, że niektóre tzw. brzydkie wyrazy zatracą do pewnego stopnia swoją wulgarność - mówi nam prof. Radosław Pawelec, językoznawca.
Są takie słowa, które kiedyś były nieprzyzwoite, a teraz nawet nam nie przyjdzie to do głowy?
Prof. Radosław Pawelec, Uniwersytet Warszawski: Dzisiaj używamy słowa kiepski, które pochodzi od dawnego kiep. Wyraz ten oznaczał narządy damskie i był bardzo wulgarny. To był poziom wulgarności porównywalny do tego, jaki ma współczesne słowo p...a.
W związku z tym nasi przodkowie zamiast kiep mówili „cztery litery", nie mając na myśli tego, co my dzisiaj określamy tym eufemizmem. Z biegiem czasu, w XVIII- XIX wieku słowo kiep zaczęło oznaczać tyle, co głupek, a w końcu całkowicie zniknęło z języka. Natomiast nadal świetnie ma się przymiotnik kiepski, który dziedziczy znaczenie „coś niedobrego".
Tak naprawdę o dawnych wulgaryzmach wiemy mało, bo nasi przodkowie takich rzeczy po prostu nie zapisywali.
Ile obecnie jest w języku polskim brzydkich słów?
- Niemożliwa jest prosta odpowiedź na to pytanie. To zależy od tego, jak wysoko postawimy poprzeczkę dla tego, co uznajemy za brzydkie, bo wulgaryzmy różnią się między sobą natężeniem.
Jeśli słowo siusiak uznamy za określenie neutralne, a słowo ch.j - za wulgarne, to powstaje pytanie o to, co jest po środku - czy słowo k...s jest wulgarne, czy nie?
To jednoznacznie stwierdza słownik...
- W słowniku słowo k...s oznaczane jest jako wulgaryzm. Ale trzeba też pamiętać, że z biegiem czasu wyrazy zmieniają swoje nacechowanie. To, co dawniej było wulgarne, teraz już nie jest. Na przykład moja mama, jak chciała zakląć, mówiła cholera i to było dla niej bardzo mocne słowo. W tej chwili już w słowniku nie jest kwalifikowane jako wulgaryzm. Podobnie jest z wyrazem d..a.
Nie jest wulgarne?
- Jedno ze znaczeń tego słowa to określenie człowieka niezaradnego. Jeśli mówimy „ale z niego d..a wołowa", to nie jest to wulgarne, raczej potoczne. Zresztą i w innych zastosowaniach dla większości młodych ludzi ten wyraz nie jest rażący, nie ma negatywnego nacechowania. Pamiętam, że w studenckich czasach słyszałem słowo d..ne i ono znaczyło tyle, co fajne, zabawne.
Z pokolenia na pokolenie coraz więcej przeklinamy?
- Niewątpliwie w tej chwili mamy więcej wulgaryzmów w tym, co się publikuje, niż jeszcze trzydzieści lat temu. Wtedy sądzono, że nie wypada, żeby takie rzeczy ukazywały się drukiem, były nadawane w radiu czy telewizji.
Jeszcze dawniej uważano, że brzydkie wyrazy w ogóle nie powinny występować w literaturze. XIX-wieczny kanon dopuszczał tylko takie słowa, których można użyć w salonie w obecności damy. W związku z tym za zbyt mocny uważano język Henryka Sienkiewicza.
Ta norma jest dzisiaj inna. Słowa wulgarne publikuje się w wielu tygodnikach. Autorzy uważają, że można je wstawić, bo ubarwiają tekst i podnoszą jego ekspresywność. Traktują to jako licentia poetica. Dlatego w felietonie w znanym tygodniku opinii można trafić na takie słowa jak k...a w pełnym zapisie. Co ciekawe, z badań językoznawczych wynika, że to tabloidy częściej stosują w takich sytuacjach wykropkowanie.
Te brzydkie wyrazy powszednieją?
- Słowa, których dawniej się nie wymawiało, typu k...a, słyszy się coraz częściej. W gruncie rzeczy decyduje o tym sam język, czyli zbiorowe poczucie. Język to żywy twór, a nam, językoznawcom, pozostaje tylko z pokorą przyjąć jego decyzje. Myślę, że kierunek ewolucji będzie taki, że niektóre tzw. brzydkie wyrazy zatracą do pewnego stopnia swoją wulgarność.
Skoro te normy ulegają rozluźnieniu, to i urzędnikowi więcej przystoi?
- Nie raziłoby mnie, gdyby urzędnik używał słów o nieco lżejszym nacechowaniu.
Czy to znaczy, że w kampanii samorządowej można swobodnie używać słowa zajebisty, skoro słownik określa je nie jako wulgarne, a potoczne?
- Nie radzę go używać. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które nazywa się leksykalizacją, kiedy to wyraz odrywa się od korzeni i zaczyna mieć znaczenie inne, niż jego podstawa. Na naszych oczach leksykalizuje się słowo strasznie. Wiele osób używa go, mówiąc „strasznie się cieszę", „strasznie śmieszne" i nie kojarzy tego słowa ze strachem.
Z kolei ze słowem zajebisty jest tak, że osoby młodsze nie odczuwają związku słowotwórczego ze słowem j...ć i używają tego słowa naturalnie. Ale dla starszych osób ten związek jest nadal wyczuwalny. Dlatego z publicznego użycia więcej może być szkody niż pożytku.
A skąd w ogóle te słowa wzięły się w języku, skoro właściwie są zakazane?
- W języku polskim wulgaryzmy i przekleństwa dotyczą sfery seksu i wydalania. Oczywiście tych słów się używa, bo gdyby się nie używało, toby nie istniały. Ale stosowane są w pewnych sytuacjach, kiedy istnieje bardzo silna potrzeba ekspresji.
O tym, że nie używamy wulgaryzmów w innych sytuacjach, decyduje nasze poczucie. Takie samo jak to, że nie wypada iść na uroczyste przyjęcie w dżinsach i porwanym swetrze. Kto o tym decyduje? My. W naszym głębokim zbiorowym przekonaniu.
Czy Pan przeklina?
- Pewnie, że przeklinam w pewnych sytuacjach. Obracam się nie tylko w środowisku uniwersyteckim, mam przyjaciół, z którymi uprawiam sport. Ale nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiali w taki sposób, jak to ostatnio słyszmy w mediach w wykonaniu polityków. Byłoby nam wstyd przed sobą.
Dziękuję za rozmowę.
Anna Banasik