Marta Misztal zdobyła już 5 najwyższych szczytów Korony Ziemi: Ameryki Południowej i Ameryki Północnej, Europy, Afryki i Antarktydy. Teraz z flagą Powiatu Pilskiego wchodzi na najwyższą górę Azji i świata - na Mount Everest (8848 m n.p.m.).
Odważna podróżniczka i alpinistka od 16 lat mieszka w Wielkiej Brytanii. Tuż przed wyprawą Marty Misztal na Mount Everest rozmawiał z nią Eligiusz Komarowski, starosta pilski.
Od wielu lat mieszkasz w Wielkiej Brytanii, dużo podróżujesz i na pewno czujesz się już obywatelką świata. Pochodzisz jednak z Piły. Jak często wracasz w rodzinne strony?
- Nie zapominam, że jestem pilanką. W Pile się wychowałam, tu ukończyłam Szkołę Podstawową nr 6 im. Lotników Polskich, a potem I Liceum Ogólnokształcące przy Pola w Pile. Po ukończeniu LO wyjechałam do Poznania i studiowałam na Politechnice Poznańskiej. Po dwóch latach wzięłam urlop dziekański i wyjechałam do Anglii, zawsze marzyłam o zwiedzaniu świata. Tu ukończyłam studia na Uniwersytet of Greenwich – kierunek inżynieryjny. Studia w Anglii mogłam zacząć od razu od drugiego roku, ponieważ w Poznaniu studiowałam podobny kierunek inżynieryjny. Znalazłam pracę i zostałam. Od jakiś 8 lat pracuję w finansach, w japońskim banku. Dużo podróżuję, do Piły również przyjeżdżam, tak często jak to tylko możliwe i odwiedzam mamę i brata. Choć są to zazwyczaj, niestety, krótkie pobyty, to spotkania z rodziną są dla mnie bardzo ważne. Z kolei na co dzień łączę pracę z moją pasją - podróżami w nieznane.
Skąd wzięła się Twoja fascynacja górami? Zdobywanie najwyższych szczytów to niebezpieczny sport, wyczerpujący, wymagający ogromnego doświadczenia i siły charakteru.
- To się zaczęło, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem. Mój tata pochodzi z Kielc. Zawsze jeździłam tam na wakacje i tata zabierał mnie i brata w swoje ukochane Bieszczady. To właśnie on zaszczepił we mnie tego bakcyla, nauczył chodzenia po górach i przebywania w nich. Zabierał mnie i brata pod namiot zarówno latem, jak i zimą. Mieliśmy po 6, 7 lat i już się wspinaliśmy. To były fajne chwile, wspominam je bardzo dobrze i wiele się wtedy nauczyłam.
10 lat temu pojechałam do Peru na Inka Travel, na trekking, podczas którego wchodzi się na Machu Picchu, na jeden z siedmiu cudów świata. To był mój pierwszy prawdziwy kontakt z wysokością, w niektórych momentach pokonywałam góry, które miały ponad 4 tysiące metrów. I wtedy zaczęłam się zastanawiać, jak by to było wejść na wyższą górę. Postanowiłam pojechać na Kilimandżaro, najwyższy szczyt Afryki (5895 m n.p.m.). I tak zaczęła się cała moja przygoda z górami.
Jak przygotowujesz się do wspinaczki? Ciężko ćwiczysz, uczestniczysz w obozach treningowych?
- Na początku się nie przygotowywałam, zawsze byłam aktywna fizycznie, biegałam i miałam dobrą kondycję. Przed Kilimandżaro starałam się jedynie regularnie chodzić na siłownię, ale nie było to jakieś specjalne przygotowanie. Kolejna góra, którą zdobyłam, to był Mont Blanc (4809 m n.p.m.), ale też bez specjalnego wcześniej treningu. Podobnie weszłam na Elbrus (5642 m n.p.m.), najwyższy szczyt Kaukazu. Dopiero jak wchodziłam na Aconcagua, najwyższy szczyt Ameryki Południowej (6959 m n.p.m.), to już się trochę przygotowywałam. To nie jest góra techniczna, to bardziej trekking, ale na dużej wysokości, wymagający dobrej kondycji.
Zdobycie jakiego szczytu było dla Ciebie do tej pory najtrudniejsze?
- Denali, dawniej nazywany McKinley – najwyższy szczyt Ameryki Północnej (6190 m n.p.m.). Góra znajduje się na Alasce i mówi się o niej, że jest najzimniejsza. I rzeczywiście. Dwa tygodnie przed wyjazdem sprawdzałam temperaturę i było tam minus 45 stopni Celsjusza. Nie wiem, ile było dokładnie, kiedy ja tam byłam, ale było dosyć zimno… Ale nie tylko z tego powodu wejście na ten szczyt było najtrudniejsze. Musiałam tam nieść ciężki bagaż, ważył ponad 60 kg, więcej niż ja. Połowę tego niosłam w plecaku, drugą połowę ciągnęłam pod górę na saniach. Dlatego ludzie mówią, że ta góra może być nawet trudniejsza od Everestu. Bo na Everest wszystko niosą Szerpowie, a tu niesiemy sami. Więc było bardzo ciężko, męczyłam się. Ostatni dzień był najtrudniejszy, chyba w całym moim życiu. Jak już weszłam na górę, tuż przed samym szczytem, nie miałam siły usiąść, tylko zgięłam nogi i upadłam, po prostu poleciałam na ziemię. Szczyt był tak blisko, ale szliśmy do niego z prędkością jeden krok na pięć oddechów, a i tak było dla mnie za szybko. Musiałam się jeszcze zatrzymywać, bo nie mogłam oddychać. Naprawdę było bardzo ciężko, ale udało się.
Te trudności Ciebie jednak nie zniechęciły. W 2019 roku poleciałaś na Antarktydę na lodowiec, by znowu wspinać się na najwyższy szczyt.
- Tak, to było 15 miesięcy temu. Mount Vinson (4892 m n.p.m.) to była jedna z moich wymarzonych gór, może dlatego, że znajduje się właśnie na Antarktydzie i mało ludzi ma do niej dostęp. Ale nie jest to najtrudniejsza góra i tylko trochę wyższa od Mont Blanc. Też trzeba było nieść bagaż, ciągnąć sanie. Jednak wejście na górę zajmuje tydzień, dla porównania - na Denari aż trzy tygodnie. A to jest duża różnica. Na Antarktydę wylatuje się z samego południa Chile. Leci się ogromnym rosyjskim samolotem bez okien, nie ma w nim nic w środku, jest niesamowicie głośny. Taki typowo towarowy samolot. Lot zajmuje około 4,5 godziny. Świetnie się ląduje na Antarktydzie, to taka pustynia, jest płaska i nie ma tam praktycznie opadów. Większość kontynentu pokryta jest niebieskim lodem… I ten wielki samolot ląduje właśnie na tym lodzie. Jest to niesamowite przeżycie. Wyjście z samolotu, wszyscy poubierani w wielkie ciepłe kurtki, w potężne wysokie buty. I takie „ludki” chodzą po tym niebieskim lodzie, no niesamowite wrażenie. Nawet gdybym nie weszła na tę najwyższą górę to i tak byłabym szczęśliwa.
W sobotę (przed Świętami Wielkanocnymi) wylądowałaś w Nepalu. Jak wygląda plan wyprawy i zdobywania najwyższego szczytu Ziemi?
- Jako grupa spotykamy się 7 kwietnia, ja przyleciałam trochę wcześniej, więc mam trochę czasu dla siebie. Potem będziemy przez 3 dni sprawdzać bagaż, uzupełniać go i odpowiednio spakować. 9 kwietnia wylatujemy z Katmandu – stolicy Nepalu. Potem helikopterem polecimy do małej miejscowości, skąd rusza się w górę do Everest Base Camp. Zajmie nam to mniej więcej jakieś 9 dni. Oczywiście można dojść szybciej w ciągu 3 dni, ale będziemy bardzo wolno szli, zatrzymamy się pewnie w jakieś miejscowości, pójdziemy trochę do góry, później wrócimy, żeby po prostu się zaaklimatyzować. Dojście do głównej bazy Everest Best Camp planujemy na 19 kwietnia. To już jest wysokość 5300 m n.p.m., czyli troszeczkę mniej niż liczy Kilimandżaro w Afryce. Ale to jest już spora wysokość. I na pewno będziemy ją odczuwać i przez kilka dni będziemy odpoczywać. Jak już przyzwyczaimy się do tej wysokości, będziemy aklimatyzować się dalej. Aklimatyzacja przy wejściu na Mount Everest polega na tym, że idzie się z tej bazy w górę, a potem się wraca. Następnie idzie się do drugiej bazy i wraca się do pierwszej, potem idzie do trzeciej i wraca się niżej. Słowem do góry i w dół. W tym czasie będziemy przenosić sprzęt i jedzenie.
Z której strony będziecie wchodzić na Mount Everest?
- Od strony południowej, czyli nepalskiej. Początkowo miałam wchodzić od strony północnej - chińskiej, ale w tym roku Chiny ją zamknęły i nie wpuszczają turystów. Problem po stronie nepalskiej jest taki, że między bazą główną (Everest Base Camp), a pierwszym obozem (Camp 1), znajduje się lodowiec Khumbu Icefall z licznymi przepaściami. Z pewnością wiele osób widziało zdjęcia z wielkimi drabinami, po których trzeba przechodzić i to jest najbardziej niebezpieczny odcinek całego Everestu. Więc zależy im (przewodnikom), aby jak najmniej razy przechodzić ten odcinek, więc możliwe, że będziemy aklimatyzować się na innej górze, wchodzić w górę, w dół. Ale i tak mimo wszystko będziemy chyba musieli przejść cztery do sześciu razy ten lodowiec, bo tego nie unikniemy. Możliwe, że jak już się zaaklimatyzujemy, to znowu zejdziemy niżej, by lepiej się wyspać, lepiej się poczuć i nabrać sił.
Jaki jest plan zdobywania samego szczytu?
W drugim campie będziemy czekać na okno pogodowe. Jak będziemy wiedzieć, że na przykład za tydzień ma być ładna pogoda, to w tym momencie ruszamy już w górę, do trzeciego campu. Od południowej strony Everestu są cztery campy. Żeby wejść na szczyt wchodzi się najpierw do trzeciego campu i tam czeka się już na ten ostatni „gwizdek”, znak, że idziemy w górę. Jeżeli wiemy, że jest ładna pogoda, to z trzeciego campu idziemy szybko do czwartego, tam tylko parę godzin śpimy, po czym wstajemy o godzinie ósmej wieczorem, mamy dwie godziny na wyszykowanie się, zjedzenie czegoś i około godziny 22.00 atakujemy szczyt. Ten czwarty camp jest przejściowy. Na szczyt idziemy z niego całą noc. Oczekuję, że dojście do szczytu i zejście do ostatniego campu zajmie około 18 godzin, ale może zająć i 30. Musimy być na to gotowi. Bierzemy ze sobą większe zapasy jedzenia i picia.
I naszą flagę powiatu pilskiego!
Tak i jakiś aparacik, może komórkę, aby uwiecznić ten niesamowity moment! Wierzę, że nastąpi. Po zdobyciu szczytu i powrocie do czwartego obozu śpimy i potem mamy dwa dni, żeby zejść.
Kiedy może nastąpić ten decydujący atak na szczyt Mount Everestu?
- Zakładam, że w okolicy 20 maja. To długa prawie dwumiesięczna wyprawa. Zaznaczę, że nie jestem tak bardzo silna fizycznie. Ale w górach nie tylko liczy się siła fizyczna, ale przede wszystkim psychiczna, a to jest moja mocna strona. Liczę też na szczęście. Sporo osób mówi, że Everest jest łatwiejszy od Denali. Nasz przewodnik też tak uważa. Jedyne co jest trudne na Evereście, to czas, prawie dwa miesiące, żeby na niego wejść, a żyjąc w trudnych warunkach, pewne jest, że na coś zachorujemy. Choroba osłabia organizm, a to utrudnia wejście. Więc najważniejsze jest utrzymanie zdrowia. Dlatego na wszelki wypadek mam też wiele leków, również takich, które mogą uratować mi życie. Ale jeśli będą musiała je brać, to szybko schodzę na dół.
Na takich wysokościach najgroźniejsza jest choroba wysokościowa. Domyślam się, że ją masz na myśli, mówiąc o tabletkach ratujących życie?
- Tak, jest bardzo groźna. Są dwa rodzaje choroby wysokościowej, jedna nazywa się HACE – w wyniku silnego niedotlenienia woda zaczyna dostawać się do mózgu i ma się wtedy godzinę na zejście w dół. Druga to HAPE – woda dostaje się do płuc i człowiek jakby tonie w tej wodzie. Wtedy ma się jakieś sześć godzin, żeby zejść w dół. Jeśli będą miała jakiekolwiek objawy, natychmiast biorę tabletki i schodzę w dół. Nawet jak będę 10 metrów od szczytu, to zawracam. Bo na tej wysokości 10 metrów mogę pokonywać godzinę… Mam tabletki właściwie na wszystkie dolegliwości, które mogą wystąpić.
Rodzina na pewno jest z Ciebie dumna, ale pewnie także się o Ciebie martwi?
- No tak… Ale moi bliscy wiedzą, że zawsze pociągały mnie przygody i już się do tego przyzwyczaili. Ale wiedzą również, że jestem rozsądna. Dawniej chciałam zostać komandosem, jak mój wujek. Po prostu lubię adrenalinę, wyzwania.
Wszystko przed Tobą, ale Mount Everest to kolejne Twoje wyzwanie… Trzymam zatem kciuki i życzę powodzenia i odrobiny szczęścia, gdyż sukces wyprawy tak naprawdę nie zależy wyłącznie od Ciebie.
- Tak to prawda. Dziękuję i pozdrawiam wszystkich mieszkańców Powiatu Pilskiego, a szczególnie pilan.