Monitoring miejski służy głównie do zarabiania na mandatach za wykroczenia drogowe. Włamań, pobić czy dewastacji rejestruje niecałe 5 procent – donosi „GW”
Monitoring miejski służy głównie do zarabiania na mandatach za wykroczenia drogowe. Włamań, pobić czy dewastacji rejestruje niecałe 5 procent – donosi „Gazeta Wyborcza”
NIK zbadała działanie miejskich systemów monitoringu w 18 miastach. Badała wyłącznie systemy publiczne. W latach 2010-12 zbadane miasta wydały na budowę monitoringu 19,5 mln zł, a na jego eksploatację ponad 60 mln zł. Najwięcej Warszawa - 42 mln zł, potem Radom - 5,7 mln zł.
Czy się opłaciło? Większość kontrolowanych miast nie wyznacza sobie celu i skuteczności nie mierzy. W dodatku zatrudnia za mało ludzi do obserwowania obrazu z kamer: np. w Zamościu na nocnej zmianie na jednego operatora przypadało... 80 kamer, w Poznaniu - 69. Nierzadko też obsługa kamer jest dodatkowym zajęciem, np. strażnicy miejscy jednocześnie odbierają telefony i przyjmują zgłoszenia.
Ale ponieważ obraz jest nagrywany, można potem obejrzeć, kto złamał przepisy ruchu drogowego, i wlepić mandat. To blisko 40 proc. zdarzeń zarejestrowanych przez monitoring. Zdarzenia, z którymi najczęściej kojarzymy sensowność zakładania monitoringu, to nieledwie 5 proc.: pobicia, rozboje - 2 proc., dewastacje - 1,7 proc., kradzieże - 0,5 proc., włamania do samochodów - 0,1 proc., do obiektów - promil.
Gazeta Wyborcza": Kamery w miastach sobie, bezpieczeństwo sobie