Petent o urzędzie może głośno i publicznie wyrażać się źle. Urzędnik musi przyjmować razy z pokorą, nadstawiać z uśmiechem oba policzki albo przynajmniej w milczeniu znosić nieadekwatne do sytuacji zachowania klientów
Gnębi i poniża nas od wieków tak dotkliwie, że doczekał się portretów kreślonych ręką największych mistrzów pióra. Zdaniem Polaków urzędnik jest bezmyślną, kafkowską personą, wyspecjalizowaną w utrudnianiu ludziom życia. Sęk w tym, że on ma o nas podobne zdanie - pisze "Newsweek".
Siedzą i stemplują. Siedzą i stemplują. Siedzą i stemplują. Wszędzie - w mieście i na wsi - słychać uderzenia pieczęci. Mechaniczne i głośne. Jak w scenie z filmu "Zezowate szczęście" Andrzeja Munka. [...] Nadal żyjemy w republice urzędasów, którzy nam kradną to, co najcenniejsze: czas i nerwy. Oni zawsze mówią, że się nie da, że jeszcze jeden druk i jeszcze jeden podpis, i jeszcze jedna parafka. Bez tego ani rusz, ani łopaty wbić, ani dołka wykopać. Kto za to odpowiada? My wszyscy, bo nie walczymy z królestwem urzędniczego szatana - tylko pokornie prosimy, czy by się jakoś nie dało... A przecież się, k..., nie da!
Tą pełną jadu opowieścią o mentalności polskich urzędników uraczył nas ostatnio redakcyjny kolega Marek Rybarczyk. Nie mógł przez nich tego lata korzystać z toalety na działce. Rurę na ścieki załatwiał przez pięć miesięcy, choć sprawa była, jak twierdzi, prosta jak kij od szczotki. Kiwaliśmy głowami ze zrozumieniem, bo każdy zna takie historie z autopsji. Wywóz śmieci, powiększenie werandy w domu czy próba rejestracji samochodu przywiezionego z zagranicy wymagają kilku wizyt w urzędzie, bo wciąż brakuje jakiegoś świstka. Czujemy się bezradni, upokorzeni, wściekli. I mamy ochotę wystrzelać ich wszystkich: nieudaczników, głąbów, bezmyślnych urzędasów, którymi - jak pisał w "Newsweeku" Tomasz Jastrun - "obsrana jest cała Polska". Cały nasz kraj - grzmiał - potrzebuje wielkiego odrobaczania urzędów. Nie wystarczą działania naczelnego deratyzatora Rzeczypospolitej, posła Janusza Palikota, przewodniczącego komisji sejmowej Przyjazne Państwo. Potrzeba całej armii Palikotów.
Tylko że nawet poseł Palikot wydaje się dezerterować. [...] Niespodziewanie w ostatnim tygodniu publicznie ogłosił, że "nie chce być kwiatkiem do kożucha" - jeśli żaden z 80 przygotowanych projektów ustaw nie wejdzie w życie, zrezygnuje z przewodniczenia komisji. I wygląda na to, że nie są to tylko puste słowa.
Bo coś rzeczywiście w pośle Palikocie pękło, coś się skończyło. Na pytanie "Newsweeka", czy czuje na plecach oddech tych wszystkich urzędników, którym - jeśli wygra - ziemia usunie się spod nóg, bo stracą rację bytu, tylko się smutno uśmiechnął. Potem popatrzył gdzieś przed siebie, zakręcił młynka palcami i nieoczekiwanie wyznał: - Oni już doskonale wiedzą, że ja nie wygram.
Zanim jednak padła ta pesymistyczna deklaracja, usłyszeliśmy historię, od której włos się jeżył na głowie. Działo się to na początku lat 90. w Starym Sączu. Kontrola skarbowa prześwietlała jedną z firm, której szef wpłacił jakąś kwotę na remont miejscowego kościoła. Ksiądz napisał mu kwit, że bardzo dziękuje za tę darowiznę i w związku z tym wspaniałomyślnym gestem modli się za niego do Pana Boga. Urzędnik skarbowy, który trafił na tę "darowiznę" wyrażoną na piśmie, uznał to za wzajemne świadczenie usług, które trzeba opodatkować. Tylko jak opodatkować modlitwę? - Tutaj właśnie mamy - powiedział Palikot, używając terminologii filozoficznej - przypadek paradygmatyczny, czyli modelowy, urzędnika. Wszystko jak na dłoni: głupota, niekompetencja, a zarazem upojenie władzą.
Trudno nie zgodzić się z tą gorzką refleksją, choć zaraz po niej przychodzi następna. Czy aby poseł nie upraszcza nadmiernie? Bo stworzony przez niego model szeregowego urzędnika - choć atrakcyjny - już na pierwszy rzut oka wydaje się przerysowany. I być może w tym źle skonstruowanym modelu kryje się przyczyna dzisiejszego rozgoryczenia posła?
Żeby to sprawdzić, postanowiliśmy odtworzyć historię naturalną kasty, która nas gnębi i poniża od wieków tak dotkliwie, że doczekała się portretów kreślonych przez wielkich mistrzów: Dostojewskiego, Kafki, Haszka, Gogola i Czechowa. A przy okazji spróbować także dotrzeć do źródeł naszego nienaturalnego lęku przed wizytą w jakimkolwiek urzędzie.
Na początek krótka definicja badanego obiektu: kim właściwie jest urzędnik? W niedawno wydanej książce "Etos urzędnika" pod redakcją Dariusza Bąka czytamy: "To osoba piastująca jakieś stanowisko w urzędzie w szeroko pojmowanej administracji państwowej, samorządowej i prywatnej". Co oznacza, że urzędnikiem jest zarówno pani ze skarbówki, jak i prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Natomiast według polskiego prawodawstwa w myśl art. 4 Ustawy o służbie cywilnej urzędnikiem może być osoba, "która ma obywatelstwo polskie, nie była karana, jest zdrowa i ma nieskazitelny charakter". Na czym ta nieskazitelność ma polegać? Ustawa nie precyzuje. Precyzują za to sami urzędnicy. Ich zdaniem oznacza to anielską wręcz cierpliwość dla wielu przywar petenta.
Nasza informatorka Ewa Majewska (nazwisko zmienione), szeregowa urzędniczka w starostwie powiatowym, od razu zastrzega sobie anonimowość. Po udzieleniu takiego wywiadu bez zgody przełożonych dostałaby co najmniej naganę. O zgodę nie było sensu prosić, bo z pewnością skończyłoby się odmową. Ale - jak twierdzi - to w pełni zrozumiałe, zważywszy na to, co zamierza nam wyznać.
Jej zdaniem petent o urzędzie może głośno i publicznie wyrażać się źle. Urzędnik musi przyjmować razy z pokorą, nadstawiać z uśmiechem oba policzki albo przynajmniej w milczeniu znosić nieadekwatne do sytuacji zachowania klientów. W żargonie urzędniczym tacy dzielą się na trzy kategorie: mikołajów (to ci z kwiatkami, bombonierkami albo nie daj Boże kopertą), galarety (to ci roztrzęsieni, którzy po przekroczeniu drzwi skarbówki zapominają języka w gębie) i terminatorów (od nich najczęściej można usłyszeć: czy wie pani, z kim ma do czynienia?!).
Trzeba zaznaczyć, że w żadnej z tych grup nie ma staruszków, chorych ani niepełnosprawnych. Z nich urzędnicy starają się nie śmiać. Tak przynajmniej utrzymuje nasza informatorka. Większość to obywatele w przedziale wiekowym od 20 do 50 lat, na ogół zresztą całkiem nieźle wykształceni. Co nie znaczy, że przysposobieni do życia w cywilizowanym społeczeństwie.
- Dla mnie to był szok. Bo już po roku pracy zrozumiałam, że większość petentów nie wie, co czyta w gazecie. Na ogół krzyczą na nas, bo nie zrozumieli informacji podanej w telewizji, a to oznacza, że niepotrzebnie stali w kolejce - żali się Majewska. - Niezależnie od wykształcenia i statusu majątkowego nie rozróżniają dochodu netto i brutto, nie znają podziału administracyjnego, a to znaczy, że mylą urzędy, i naprawdę bardzo często nie potrafią wypełnić najprostszego formularza. Większość w miejscu "podpis osoby składającej" zostawia na przykład puste pole i prosi: "Niech pani podpisze". Niewiarygodne? - opowiada Majewska.
Źródło: "Newsweek"