Wiara w to, że reforma "śmieciowa" wyczyści lasy i przydrożne rowy nie miała w sobie nic z prawdy – uważa przewodniczący Rady Programowej Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami, Witold Zińczuk
Wiara w to, że reforma "śmieciowa" wyczyści lasy i przydrożne rowy okazała się silną przynętą propagandową, ale nie miała w sobie nic z prawdy – uważa Witold Zińczuk, przewodniczący Rady Programowej Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami.
Publikujemy komentarz Witolda Zińczuka, w którym ocenia szanse na powodzenie reformy gospodarki odpadami oraz wylicza najsłabsze punkty ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach:
Najpierw były zapowiedzi, że gdy odebrane przy stworzeniu (kapitalistycznego) świata władztwo nad odpadami komunalnymi zostanie gminom przywrócone, to nazajutrz znikną śmieci z lasów i przydrożnych rowów, usługa odbioru potanieje, a – co więcej- z tychże śmieci (które posiadają ujemną wartość handlową) wyprodukowane zostanie „darmowe” ciepło, przy którym ogrzeje się polska rodzina.
To oczywiście idylla, której daleko do rzeczywistości, na czym zaś polegał twardy – organizacyjny - zamysł tej reformy? Cały sens „rewolucji odpadowej” – aplikowanej obecnie wskutek noweli, o której mowa - sprowadza się do wywłaszczenia kontraktujących z sobą dotąd na podstawie umowy cywilnoprawnej: zbywającego odpady (właściciela nieruchomości)i odbierającego je przedsiębiorcy (działającego na podstawie zezwolenia organu gminy) i uwłaszczenia się na tej dotychczasowej relacji zbycia – odbioru stosunkiem publicznoprawnym polegającym na tym, że gmina odbierze od właściciela nieruchomości (zamieszkującego) odpady na podstawie arbitralnie ustalonej opłaty będącej daniną publiczną.
Twierdziliśmy, że nie ma potrzeby dokonywać takiej destrukcji - wywłaszczenia z rynku działających na nich przedsiębiorców, a wraz z tym upadku wielu rodzimych MŚP w tej branży - w imię przyjętych celów tej rewolucji (możliwość fokusowania strumieni), ale nasz głos – mimo, że wskazujący na nieproporcjonalność, a zatem i niekonstytucyjność tej metody – nie został wysłuchany.
W zakresie rynku odbioru deklarowano jednak, że element konkurencyjny pozostanie - w postaci przetargów. Co prawda, UOKiK zwracał uwagę, że będzie następowało „jałowienie” konkurencji rozumianej jako wielość podmiotów, ale – koniec końców – przyjęliśmy to za dobrą monetę i zaczęliśmy bronić przetargów, bo korporacje samorządowe były i będą z tych ograniczeń w zakresie możliwości zlecenia ,,z wolnej ręki’’ własnym jednostkom niezadowolone.
Jak się okazało zwolennikom „czystego” monopolu udało się dużo napsuć już w trakcie procesu legislacyjnego, obecnie czyni się to w trakcie „objaśnienia” ustawy, boimy się, że to dopiero przygrywka do przyszłej reakcji tego środowiska (sławetne ,,ustawy czyszczące”).
W zakresie rynku przetwarzania odpadów projektodawcy śmiało pociągnęli ideę marszałka województwa w roli gospodarza strumieni i fundatora nie znanych wcześniej wielkoprzerobowych instalacji regionalnych. Aby wykrzesać motywację do ich budowy marszałek miał w województwie wykreślić „ciasne” regiony, w których zrealizowano by zasadę ułomnych praw wyłącznych (w zamyśle stosunek całego wolumenu odpadów do potencjalnego przerobu instalacji nie powinien być większy niż 1,5 : 1,0).
W praktyce, na etapie „objaśniania” ustawy sami projektodawcy – jak i marszałkowie – poszli na łatwiznę, nie realizuje się podstawowego celu reformy, jakim było usunięcie barier i wręcz wybodźcowanie budowy tychże instalacji.
Usunięcie obligatoryjności przetargów i niezrealizowanie motywacyjnych ram dla budowy instalacji regionalnych to samozaprzeczenie podjętej rewolucji, pogrzebanie jej celów.
Były i są środowiska, które nie uzasadniają potrzeby tej rewolucyjnej zmiany rynkowej, uznają bowiem, że oznacza to powrót do sytuacji normalnej, w której następuje zwrot władztwa we władanie samorządu. Umyślnie zaprezentowałem to niebywałe urzecznikowienie czasownika, bowiem takim językiem posługiwano się w czasie debat nad kwestiami organizacyjnymi w tym sektorze gospodarki.
Rozumiemy, że nie ma obecnie mody na wolny rynek, a dobrodziejstwa płynące z konkurencji o względy konsumenta nie są doceniane, co światlejsi „liberałowie” ulegają urokom etatyzmu, ale żeby słowo to - relikt języka feudalnego - grało na giełdzie opinii publicznej, to jednak wysoce zastanawiające.
Jest prawdą, że wiele środowisk dążyło do tej reformy w imię mało szczytnych celów, tj. etatystycznej karuzeli i możliwości szastania pieniędzmi konsumentów wkręconych w monopol. Wskazywaliśmy, iż władzy publicznej nigdy nie brakuje z samej istoty (bycia władzą) instrumentów regulacyjnych (zarządczych), natomiast w projektowanym ustroju monopolu gminy nie szło o regulację, ale o gospodarczy performing!
Obrazowo używałem wtedy porównania, że chętnie zatańczymy jak nam władza publiczna zagra (byleby nie fałszowała), ale nie chcemy oddać parkietu (pola aktywności gospodarczej). Często owe cele nie były do końca przez wielu uczciwych urzędników samorządowych uświadamiane, nierzadko racjonalizowane przez negację outsourcingu (jako działań wykonywanych bez poczucia misji).
Nad dolnym pokładem emocji i interesów racjonalizowanych przez nieprawdy i iluzje, nadbudowywał się jednak ruch dążący do reformy wskutek rzeczywiście istniejących dysfunkcji systemu dotychczasowego.
„Musimy mieć odwagę znieść wolny rynek” – mówili projektodawcy rewolucji w gospodarce odpadami. Co prawda, wolny rynek niesie wiele dobrego: konkurencję i miarkowanie cen, odbiurokratyzowanie i elastyczne reagowanie na potrzeby klientów, jednak nie wymusza inwestycji w instalacje do przeróbki odpadów, a te musimy zbudować, żeby spełniać wymogi ochrony środowiska.
Wolny rynek – poprzez chciwe dążenie do maksymalizacji zysku – powoduje, że odbierane od klientów śmieci zawożone są do obiektów substandardowych, a unikający kontraktowania sami wytwórcy wyrzucają je do lasu lub przydrożnych rowów (podatek śmieciowy występował tu w roli demotywacyjnej: skoro zapłaciłeś, to nie będziesz tak postępował itp.).
Były też inne argumenty, a to, że nie wykorzystamy środków unijnych oraz, że jesteśmy zagrożeni karami związanymi z niewywiązywania się ze zobowiązań unijnych (w sumie tożsamy z budową instalacji), a to, żeby nie jeździło śmieciarek sześć po jednej ulicy (i taksówki też niech nie krążą po mieście bez ładu i składu… ).
Były wśród argumentów wręcz filozoficzne: skoro gminy mają odpowiadać za śmieci to muszą je posiadać (odpowiadaliśmy, że gminy odpowiadają za system transportowy, nie uwłaszczając… pasażerów).
Wiary w to, że ustawa wyczyści lasy i przydrożne rowy (tj. ludzie przestaną śmiecić poza miejscami odbioru oraz że przestaną „na dziko” spalać odpady w przydomowych piecach i na ogródkach, tj. zneutralizujemy niską emisję), okazała się silną przynętą propagandową, ale nie miała w sobie nic z prawdy.
Mówiliśmy, że istotnie piękna to konstrukcja (demotywator) ale jest ona nieprawdziwa, bowiem w lasach i przydrożnych rowach nie lądują w swej masie śmieci z gospodarstw domowych. Na tych „dzikich wysypiskach” występują z reguły odpady poremontowe, z mikrej działalności handlowej, ogrodniczej itp.
Wcześniej jeszcze najbardziej fundamentalny błąd: przekonanie, iż wszystkie odpady będą – w rezultacie pogłównego opodatkowania – odbierane „za darmo” i w ilościach nielimitowanych. Oczywiście, na cele pokazowe, tak jak w potiomkinowskich wioskach (Legionowo, Pszczyna), można dopłacać, ale na dłuższą metę jest to nierealne, niesprawiedliwe i wygeneruje nową falę podrzucania odpadów poremontowych, z rzemiosła itp.
Niemniej ten prosty schemat działał na idących na skróty żurnalistów, a za nimi ich czytelników. Powtarzający to doradcy wprowadzili nawet w błąd samego premiera, który w swoim słynnym prasowym exposé w „Gazecie Wyborczej” z marca ub.r. wyznał, iż robimy rewolucję, aby skończyć z zaśmiecaniem przydrożnych rowów.
Napisaliśmy zrazu do „Gazety”, a później do innych dzienników sprostowanie, w którym znalazły się m.in. następujące uwagi:
„Śmieci, które szpecą rowy i lasy, to nie są śmieci, które zostaną objęte koszykiem podatku śmieciowego, nie obejmuje ich zatem efekt demotywacji w zakresie śmiecenia dotąd uprawiających ten proceder (…). O tym, że należy zatrzymać proceder podrzucania śmieci do lasów, wiemy wszyscy. Rządowy projekt ustawy nie prowadzi do tego celu, albowiem uderza podatkiem w tych, którzy pozbywają się odpadów w sposób właściwy – pozostawiając poza systemem odpady wytwarzane nieregularnie”.
To właśnie chcieliśmy osiągnąć sugerując ograniczenie reformy do właścicieli nieruchomości działającym bez pełnomocników (zarządców budynków wolnomieszkalnych).
Wystarczy przytoczyć pewną wypowiedź już z tego roku: „Samorządowcy podkreślają, że większość zanieczyszczeń w lasach to nie śmieci komunalne, tylko np. gruz lub odpady poremontowe, których wywozu ustawa nie reguluje”!
Czy copywriter, który wpisał to zdanie do „exposé” premiera, spojrzy mu teraz w oczy? Czy publikatory, które odmawiały druku naszym sprostowaniom, mogą mieć się dobrze? Podobnie prozaicznie jest z niską emisją.
W pogoni za efektownymi argumentami zapomniano, że spalanie odpadów nie wynikało dotąd z unikania opłaty za odbiór śmieci, ale z cen lub kosztów pozyskania surowców energetycznych lub czystej energii.
Jedynym poważnym argumentem na rzecz głębokiej reformy systemu był i jest brak ram prawnych, a zatem i bodźców motywacyjnych oraz istnienie wielu czynników ryzyka – w tym przede wszystkim braku skumulowania strumieni - dla budowy drogich instalacji zagospodarowania odpadów (w języku znowelizowanym RIPOKów – Regionalnych Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych).
Konieczność ich budowy wynika właśnie z zagrożenia karami za niespełnianie wskaźników odzysku i ograniczenia składowania. Wielokrotnie zwracaliśmy wtedy uwagę, że wszystkie deklarowane cele – przede wszystkim ten – można zrealizować bez rewolucyjnych zmian, przede wszystkim tych związanych z likwidacją konkurencji i rynku.
Przed nowelą wystarczyło nawiązać do instytucji wskazywania, dzięki której każda gmina mogła skierować swój strumień do konkretnej instalacji, dzięki zaś temu można byłoby sfokusować stosowną masę strumienia do wielkoprzerobowych instalacji.
W znowelizowanej ustawie z jakichś powodów nie zaufano gminom i wprowadzono Gospodarską Rękę marszałka województwa, który miał wykreślić granice Regionów Gospodarki Odpadami Komunalnymi (RGOKów). Pomysł, który zresztą lansowany przez nas od wielu lat, że gospodarka odpadami komunalnymi winna być przypisana do województwa, a nie do gminy.
Niestety, z tego, co zdążyliśmy się zorientować, marszałkowie za bardzo nie chcą wchodzić na to minowe pole i tworzą RGOKi najprościej jak można, bez kontrowersji z gminami oraz bez efektu ekologicznego, tj. bez motywowania do budowy instalacji.
Nie ma ważniejszej kwestii niż przyznanie, że w nowych realiach prawnych odbiór odpadów winien być maksymalnie konkurencyjny, a ich zagospodarowanie – na odwrót – winno być kwintesencją praw wyłącznych. Oczywiście kłania się tutaj cały obszar negocjacji cenowych, blokujących wygórowane żądania, których elementem mogłaby być – w marzeniach – renta monopolistyczna.
Ale nawet przecież gmina w warunkach konkurencji nie będzie miała gwarancji przerobu, bo zrezygnowano z instytucji „wskazywania” instalacji.
Obok obawy o tworzenie monopoli dedykowanych konkretnym osobom czy firmom pojawiła się ostatnio „na giełdzie” teza: zdajcie się – po prostu - na gminy!
Urzędy marszałkowskie nie chcą być kreatorami gospodarki odpadami, (nie dziwmy się aż tak bardzo, bez instrumentarium – tylko do narysowania mapy regionów?) spychają to na gminy, a resort środowiska je w tym utwierdza: „w przypadku gdy w RGOK-u nie ma takiej instalacji (RIPOK-u), budowa, utrzymanie i eksploatacja RIPOK-u będzie obowiązkiem gminy”.
Fajnie, tylko której? Jedna gmina – jeśli liczy poniżej 120 tys. mieszkańców – nie może wybudować RIPOK-u. Musi, ale nie może – to istota dialektyki racjonalnego ustawodawcy!? Ponadto gminy nie są teraz tak wyrywne, bo schyłek finansowania unijnego już na horyzoncie. „Zdajcie się na gminy!” to hasło zamiany tej reformy w anarchię (co przy rewolucyjnym impecie jest dość realne).
Twórzcie wielkie regiony z wieloma RIPOK-ami, a nic się nie zmieni i okaże się, że jedynym „sukcesem” reformy jest wyprodukowanie armii urzędników, którzy będą ściągać, liczyć i używać na swoje potrzeby pieniędzy konsumentów (właścicieli nieruchomości vel zamieszkujących).
W ogóle zresztą nie bardzo wiadomo, dlaczego – łamiąc publiczne obietnice o woli utrzymania przedsiębiorczości – ,,na siłę” połączono dwa rynki: odbioru i przetwarzania odpadów, skoro przynajmniej ten pierwszy ,,dorobił się” silnej i korzystnej dla konsumenta konkurencji.
Połączono je, oczywiście, w ten sposób, że ten drugi „wchłonie” w trzewia swojego monopolu czynności odbioru, dodatkowo wzmacniając monopolistyczny charakter nowej porewolucyjnej gospodarki śmieciowej. Zrobiono to zapisem: ,,lub (przetarg) na odbiór i zagospodarowanie” (że nie był to lapsus, wskazywała silna obrona przez projektodawców tego ,,wrzuconego” w Sejmie zapisu).
Gdyby przyjąć, że nie chodziło o wyeliminowanie firm prywatnych z rynku odbioru, tj. o korzyści z tej noweli dla biurokracji gminnej, to można sobie doskonale wyobrazić rynek odbioru objęty przetargami i osobno – ,,związany” WPGO (tworzącym regiony) – rynek przetwarzania.
Jedyne wytłumaczenie ,,merytoryczne” to lęk przed podjęciem kwestii przepływu środków finansowych z daniny odpadowej do właścicieli instalacji i chęci zamiecenia tej kwestii pod dywan w ten sposób, że wszystko ,,wypierze” SIWZ i procedura przetargowa. Powód lichy, ale po części tłumaczy determinację w wylewaniu dzieci wolnego rynku do ścieku historii wraz z kąpielą rewolucji śmieciowej.
Ta tendencja do niweczenia rynku odbioru uwidacznia się także w logice tworzenia rozporządzenia dotyczącego szczegółowych wymagań dla przedsiębiorców w zakresie odbioru. Mówimy tu np. o tym, że ze sformułowania ustawowego o konieczności posiadania bazy magazynowo-transportowej w projekcie rozporządzenia wysnuwa się, zarówno kontekstowo, jak i poprzez zdania opisujące, niedwuznaczną tezę, że firma działająca w zakresie odbioru będzie musiała posiadać zezwolenie na zbieranie (w trybie ustawy o odpadach).
A zatem przedsiębiorcy – dotąd skądinąd nazywani pogardliwie „przewoźnikami” – będą musieli osiągnąć dużo wyższy standard. Jeśli pod pojęciem bazy transportowo-magazynowej miałoby się rozumieć posiadanie na tym obiekcie zezwolenia na zbieranie odpadów, to byłoby to dyskryminowanie podmiotów, które chcą uczestniczyć jedynie w rynku odbioru odpadów, a nie odbioru i zagospodarowania łącznie.
Rozważony winien zostać podział wymagań dedykowanych firmom jedynie odbierającym odpady (posiadającym bazy transportowe z funkcją magazynową, np. pojemników podstawianych klientom) oraz firmom multifunkcyjnym, tj. transportowym, ale jednocześnie funkcjonującym także na rynku zagospodarowania (w tym przygotowania do zagospodarowania) odpadów (zatem posiadającym zezwolenie na zbieranie).
Problemem jest, że owo przetargowanie robót z rynku odbioru – w którego to elemencie funkcjonowało dotąd wiele rodzimych MŚP – nie tylko z tego powodu zostało osłabione. Już odzywają się głosy (ostrzegaliśmy przed tym w mowie i w piśmie), że przetargi, o których mowa w noweli, to w istocie jedynie odesłanie do p.z.p., a nie przetargi nieograniczone bądź w wyjątkowych przypadkach ograniczone (por. K. Sampławski, ,,Rzeczpospolita’’ 23 .01. br).
Wykreślono w trakcie prac parlamentarnych opis SIWZu, co by ograniczało suwerenność gminy w tym zakresie, uchylono obligatoryjność podziału na sektory (teraz gmina powyżej 10 tys. „może” dzielić na sektory, ale wiemy skądinąd, że duże gminy nie chcą dzielić na sektory, bo chcą aby ich MPO zajmowało się w sposób wyłączny odbiorem), a wreszcie niepostawiono kropki nad „i” w sprawie obligatoryjności przetargów (dla spółek skarbu gminy) i konieczności przekształcania w spółki prawa spółek handlowych (dla zakładów budżetowych i innych jednostek organizacyjnych gmin).
Wiadomo, że ta pozycja będzie mocno atakowana, już pojawiają się dziwne pytania (np. „co będzie ze spółką skarbu gminy jak nie wygra przetargu?” Pani, która na łamach pisma branżowego stawia to pytanie odpowiadam; to samo co ze spółką nie będącą spółką skarbu gminy. Z tą różnicą, że gminna może przetrwać za pieniądze podatników.
W zakresie rynku przetwarzania odpadów komunalnych sytuacja – wydawałoby się - jest dużo bardziej klarowna, ale np. w „Rzeczpospolitej” z 17.01.br. ukazał się tekst M. Kliczkowskiej i K. Sarnackiej, w którym zaprezentowano m.in. pogląd, iż ustawodawca pominął (luka prawna) rolę kapitału prywatnego w budowie RIPOK-ów, zgodnie z artykułem 3a ust. 1 noweli.
Stanowisko autorek (z kancelarii Baker & McKenzie) tego artykułu w tej części wywodu jest absolutnie niezrozumiałe, gdyż twierdzenie, iż ustawodawca „zapomniał” o możliwości budowania instalacji regionalnych przez podmioty prywatne (jako ich właścicieli) albo jest próbą tworzenia artefaktu prawnego (udajemy, że nie rozumiemy, o co ustawodawcy chodziło), albo wynika rzeczywiście z niezrozumienia intencji ustawodawcy.
Ta intencja to – jakby to brutalnie nie zabrzmiało – wykluczenie od 1 stycznia br. inwestorów prywatnych z możliwości budowania instalacji regionalnych jako ich właścicieli. Ta oczywistość wynika z zapisu literalnego ustawy, z intencji projektodawców i ustawodawcy, a także z porównania zapisów poprzednio obowiązujących w tym zakresie (argument a contrario), natomiast punktem wyjścia do rozsądnej dyskusji powinno być zrozumienie i konsensus w sprawie istniejącego stanu prawnego.
A czy to jest dobre, czy nie ? Racjonalny ustawodawca wyszedł z założenia całkowitej zmiany ustrojowej, tj. przejęcia przez gminy nie tylko praw do kreowania polityki w tym zakresie, ale kontroli własnościowej. To oczywiście wydaje się bezsensowne, ale jest to wybór aksjologiczny, szczególnie w kontekście terminu 31.12.ub.r., który oznaczał kres aktywności przedsiębiorców w tym zakresie.
Kto kąpał się nago, okaże się przy odpływie! Właśnie teraz mamy odpływ afektacji medialnej i trzeba zabrać się do pracy, pokazywać praktyczną stronę reform.
Witold Zińczuk
Przewodniczący Rady Programowej
Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami
/mp/