Dla biznesu samorząd to atrakcyjny patner. Dlatego samorządowcy muszą bardzo uważać - mówi skazany burmistrz Ząbkowic Śląskich Józef Marcinkow. Publikujemy wywiad jakiego udzielił "Panoramie Dolnośląskiej"
Sąd I instancji skazał burmistrza Ząbkowic Śląskich Józefa Marcinkowa za poświadczenie nieprawdy. Rada miejska nie zdecydowała się go odwołać, choć wnioskował o to wojewoda. Z burmistrzem rozmawiały Patrycja Gowieńczyk i Marta Zieleń. Wywiad ukazał się w najnowszym, lipcowym numerze miesięcznika "Panorama Dolnośląska".
Jakiej kary domagał się dla Pana prokurator?
- Dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat z zakazem sprawowania funkcji publicznej w tym czasie.
Za co?
- To długa historia. Zaczęła się 1 czerwca 2000 r. Byłem naiwny i za bardzo wierzyłem w praworządność na szczeblu samorządowym. Wydawało mi się, że jeśli mamy wszelkie potrzebne dokumenty, to nie będzie problemów z wydaniem pewnego zaświadczenia – jako informacji o stanie finansowania jednej z gminnych inwestycji. Zaznaczam, że zaświadczenie to nie spełniało żadnych norm prawnych potwierdzenia wierzytelności przez gminę (brak podpisu skarbnika).
Ściągnęło jednak na gminę kłopoty. Co to za inwestycja? I o jakie zaświadczenie chodzi?
- W 2000 r. zakończyła się realizacja dużej inwestycji przy ul. Kamienieckiej, gdzie poza nawierzchnią budowaliśmy kanalizację sanitarną i burzową. Projekt techniczny nie obejmował całej inwestycji. Pierwotnie miała być wykonana linia kanalizacji sanitarno-burzowej tylko przy ul. Kamienieckiej, bez przyłączania innych ulic. Ale w 1999 r. postanowiliśmy poszerzyć zakres robót o wykonanie przyłączy do budynków mieszkalnych. Możliwość wykonania robót dodatkowych dawał zapis w umowie zasadniczej. Zastrzegliśmy jednak, że ich rozliczenie zostanie zawarte w kosztorysie powykonawczym.
Nie została ustalona cena za te dodatkowe roboty?
- Nie. Wszyscy zgodzili się, aby wycena nastąpiła po odbiorze inwestycji na podstawie kosztorysów powykonawczych według stawek zapisanych w umowie.
No to jak to się stało, że został Pan oskarżony o poświadczenie nieprawdy?
- 1 czerwca 2000 r., wykonawca inwestycji wystąpił do gminy o wydanie mu zaświadczenia potwierdzającego zobowiązanie gminy do zapłaty za wykonanie owych dodatkowych robót.
Dostał to zaświadczenie?
- Tak. Składało się z dwóch pozycji. W jednej była wymieniona kwota 155 tys. zł z tytułu rozebrania nawierzchni i wykonania podbudowy. Tę kwotę wykonawca otrzymał w sierpniu 2000 r. Druga pozycja zawierała kwotę z tytułu wykonania robót dodatkowych, które były w trakcie rozliczania. Wykonawca wycenił je na 612 tys. zł. Inspektor nadzoru wycenił te dodatkowe roboty na ponad 500 tys. zł.
Po co wykonawcy było potrzebne takie zaświadczenie?
- Dokładnie nie pamiętam, ale chyba dotyczyło to prolongaty terminu spłaty wcześniej zaciągniętego kredytu.
Pan się pod tym zaświadczeniem podpisał?
- Tak. Podpisałem się pod nim wraz z pracownikiem jednego z wydziałów, który przygotował dokument i potwierdził fakty oparte na dokumentacji będącej w urzędzie.
I co było dalej?
- Wykonawca inwestycji poszedł do banku i zwiększył swój kredyt obrotowy z 600 do 900 tys. zł. Spłacał go na bieżąco, aż do 2002 r., kiedy zabrakło mu zleceń. Wtedy bank zwrócił się do gminy z pytaniem, czy gmina ma jakieś zobowiązania wobec tego przedsiębiorcy. Odpisaliśmy, że nie mamy.
Ale przecież wcześniej uznaliście, że macie?
- Nie było to potwierdzenie wierzytelności. Rozmawialiśmy o tym na komisji gospodarczej rady miejskiej, na posiedzeniach zarządu. Stwierdziliśmy, że istnieje konieczność rozliczenia i zapłacenia za roboty dodatkowe. Zastanawialiśmy się, co zrobić z drugim punktem zaświadczenia. Komisja i zarząd uznali, że trzeba zapłacić wykonawcy. Jednak radni sprzeciwili się temu. Uznali, że nie mając umowy na roboty dodatkowe, nie trzeba płacić.
Wykonawca miał pretensje, że gmina nie zapłaciła, choć wykonał dodatkowe prace?
- Tak. I poszedł z tą sprawą do sądu, gdzie pokazał zaświadczenie wydane przez gminę. Ale sąd uznał, że to zaświadczenie jest tylko informacją dla banku, w której stwierdza się, iż gmina może (ale nie musi) te pieniądze wypłacić. Bo nie było faktury na wykonane roboty, nie były też wyszczególnione wykonane zadania. Sąd uznał, że gmina nie ma żadnych wierzytelności względem wykonawcy robót. Sprawa się skończyła. Ale wykonawca nie dał za wygraną.
Znów poskarżył się do sądu?
- Zaczął szukać sprzymierzeńców. W tym czasie pojawiło się doniesienie, że gmina przepłaciła kolejną inwestycję, czyli remont ul. Kamienienieckiej. To było na przełomie stycznia i lutego 2000 r.
Co to za doniesienie?
- Złożyli je właściciele cegielni, którzy utylizują odpady, dodając je do cegły. Wcześniej gmina miała z nimi spór. To dawna sprawa. Dotyczy utylizacji odpadów niebezpiecznych. W gminie działała firma, która to robiła. Składowała i utylizowała te odpady na terenie dawnej cegielni, pozostawiając ponad 1200 ton odpadów. Nie wyraziłem zgody na ten proceder, poparła mnie rada miejska. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Ale firma odwołała się do władz wojewódzkich. I wojewoda dolnośląski (w 2000 r.) wydał jej pozytywną decyzję, uznając, że owe odpady nadal można utylizować. Tak jest do dzisiaj.
Ale to właśnie wtedy część osób prowadzących działalność gospodarczą w naszej gminie zaczęła źle spoglądać na miejscowy samorząd. Organizowano nawet referenda odwoławcze. Ale nic nie udało im się osiągnąć. Ciekawe, że od jednej z tych firm gmina stara się właśnie wyegzekwować dość wysoki dług z tytułu należności podatkowych.
Wróćmy do doniesienia właścicieli cegielni… Co się działo po jego złożeniu?
- Jakiś czas później przyszedł do mnie jeden z mieszkańców Ząbkowic i oświadczył, że przeciwko mnie przygotowywana jest prowokacja z wręczeniem łapówki. Nie potraktowałem tego poważnie. Ale on mówił mi o tym kilkakrotnie.
Skąd o tym wiedział?
- Bo to on miał mi wręczać łapówkę. Przyszedł do mnie i opowiedział o tym w obecności sekretarza gminy. Twierdził, że pracuje nad tym policja. Z telefonu w urzędzie, przy nas, zadzwonił do kogoś o imieniu Artur i rozmawiał o tej sprawie. Potem stwierdził, że tego nie zrobi i wykonał kolejny telefon.
Do kogo?
- Do – jak mówił – inicjatorów całej sprawy. Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić. Ale zrobiliśmy notatki z tego spotkania, nawet nagraliśmy rozmowę.
Spotkał go Pan jeszcze?
- Ten człowiek przyszedł do mnie ponownie. I to zaledwie godzinę po całym zajściu. Poinformował mnie, że wyjeżdża do matki za granicę. Chciał się ukryć.
Wyjechał?
- Tak. Zniknął. A ja poszedłem do prokuratury, by o wszystkim opowiedzieć. Tam powiedziano mi, żebym dał sobie spokój. Prokuratorzy podważyli wiarygodność tego mężczyzny. Powiedzieli, że on to sobie wymyślił. Udałem się więc na policję. To było 22 kwietnia 2004 r. Złożyłem na piśmie zawiadomienie o całej sprawie. Ale już 24 kwietnia do Komendy Wojewódzkiej Policji wpłynął donos dotyczący inwestycji na ul. Kamienieckiej i wydania owego zaświadczenia. Komenda wzięła sprawy w swoje ręce. W maju przyjechali (policjanci – przyp. red.) do urzędu i przejęli wszystkie dokumenty. Prokuratura wszczęła dochodzenie. Policja przesłuchiwała świadków. Tymczasem mężczyzna, który poinformował mnie o prowokacji, zeznał, że dostał pieniądze, jakie miał mi wręczyć jako łapówkę. Ale nie miał na to świadków. Był niewiarygodny i postępowanie zostało umorzone.
Spodziewał się Pan, że policja Pana zatrzyma?
- Nie. Dla mnie to było jak grom z jasnego nieba. Kiedy w maju 2004 r. policjanci przejmowali te wszystkie dokumenty, sam dawałem im moje własne notatki dotyczące inwestycji na ul. Kamienieckiej. Wszystko w nich było rozpisane. Dzisiaj ich nie mam. Któregoś dnia, pod koniec czerwca, policjanci przyszli do mnie po kolejne dokumenty. Była godz. 14.00. Żartem spytałem, czy już po mnie przyjechali. Odpowiedzieli, że zabierają ludzi o godz. 6.00 rano. No i 1 lipca stało się. Przyszli i zrobili rewizję. Po czym zabrali mnie do Wrocławia. Po południu wzięli mnie na przesłuchanie. Noc spędziłem w areszcie. Pamiętam, że były wtedy mistrzostwa Europy w piłce nożnej w Portugalii…
Pozwolili Panu zobaczyć mecz?
- Tak, kawałek meczu. Bali się łamać przepisy.
Na drugi dzień przejęła Pana dzierżoniowska prokuratura. W efekcie, do sądu trafił akt oskarżenia przeciwko Panu…
- Zarzucono mi poświadczenie nieprawdy w związku z wyłudzeniem kredytu przez właściciela firmy, która wykonała prace przy ul. Kamienieckiej. Poza tym zostałem też zawieszony w czynnościach burmistrza. To był dla mnie fatalny czas, o którym chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Czemu nie wycofał się Pan z działalności w samorządzie?
- Chciałem to zrobić. Ale znajomi mi mówili: „Jeśli to zrobisz, to przyznasz się do winy”. Więc czekałem. I w maju 2005 roku sąd cofnął sankcję. Wróciłem do urzędu, aby realizować zadania samorządowe.
Ale już wcześniej, przed sprawą ul. Kamienieckiej, składano na Pana donosy. Dużo ich było?
- Nie policzyłbym wszystkich przy użyciu palców u rąk, a nawet gdybym dołożył i te u stóp, to byłoby ciągle za mało. Trudno powiedzieć, ile ich było. Na pewno bardzo dużo.
Co Panu zarzucano?
- Przede wszystkim to, że gmina przepłaca inwestycje. Doniesienia dotyczyły również spraw osobistych.
I co na to organy ścigania?
- Oddalały wszystkie doniesienia. Bo gmina miała dowody na to, że zawsze wybierała najtańszych wykonawców. Poza tym była dokumentacja przetargowa. Wszystko się zgadzało.
Aż do 2004 r.?
- Tak. Nie przypuszczałem, że moja druga z kolei kadencja na stanowisku burmistrza Ząbkowic Śląskich upłynie mi na borykaniu się z własnymi problemami, a nie na zajmowaniu się sprawami gminy.
Czy dziś ma Pan dość samorządu?
- Przywrócenie samorządów po 1990 r. było prawdziwą rewolucją ustrojową. Samorząd znów mógł o sobie decydować. Sam ustalać własne wydatki, bez ingerencji Warszawy. Z biegiem lat samorządy dostawały coraz więcej zadań. Tyle że za nimi nie szły i nie idą żadne pieniądze. Warto angażować się w pracę samorządu. Ale ja nie wiem, czy po tym wszystkim, co przeszedłem mam jeszcze chęć angażować się w rozwiązywanie spraw społeczności lokalnej.
Czego Pan dziś żałuje jako samorządowiec?
- Wiem już jak ważne są dobre stosunki z radnymi. Należy też utrzymywać więcej relacji z miejscowymi przedsiębiorcami. Słuchać ich opinii. A zarazem nie wchodzić w układy. Są jednak również problemy wynikające z prawa samorządowego. Choćby ograniczenie zadłużenia do 60 proc. dochodów gminy. To hamuje inwestycje. W zeszłym roku modernizowaliśmy oczyszczalnię ścieków za 11 mln zł. Moglibyśmy to zrobić ze środków pozabudżetowych gminy, ale nie mogliśmy zaciągnąć kredytu na kwotę, która wynosi ponad 30 proc. naszego rocznego budżetu. Więc inwestycję zrealizowało Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji, otrzymując pożyczkę z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska z możliwością umorzenia 50 proc.
Obserwuje Pan kłopoty innych samorządowców? Choćby ich sprawy w sądach.
- Tak. To się dzieje w wielu miejscowościach. Wystarczy z kimś się skonfliktować, albo mieć ostrą opozycję. Ale trzeba pamiętać i o tym, że również dla biznesu samorządy to atrakcyjny partner, o którego warto walczyć. Czasem różnymi metodami. Bo gmina zawsze będzie istnieć i zawsze będzie wypłacalna. Dlatego samorządowcy muszą bardzo uważać.
Kłopoty Józefa Marcinkowa:
W czerwcu wojewoda Krzysztof Grzelczyk wystąpił z wnioskiem do ząbkowickiej rady miejskiej o odwołanie Marcinkowa z funkcji burmistrza Ząbkowic Śląskich. Zdaniem wojewody, Marcinków złamał zakaz prowadzenia działalności gospodarczej, bo przez kilka tygodni był jednocześnie burmistrzem i szefem przychodni weterynaryjnej swojego syna.
Marcinków jest burmistrzem Ząbkowic od 1998 r. Jedna z największych inwestycji, jakie zrealizował – przebudowa ul. Kamienieckiej – stała się przyczyną jego kłopotów z prawem.
Z zawodu weterynarz. Z Ząbkowicami związany od 1971 r. W latach 1990-96 był przewodniczącym ząbkowickiej rady miejskiej. Należy do PSL. Ma 59 lat.