Socjolog dr hab. Jarosław Flis ocenia propozycję zmiany ordynacji wyborczej do samorządu w kierunku systemu przechodniego głosu przenoszonego
W celu odpartyjnienia samorządów wypracowaliśmy propozycję zmiany ordynacji wyborczej w wyborach do samorządu - poinformowała na łamach Biuletynu Instytutu Wolności Iwona Szatkowska ze stowarzyszenia Inicjatywa Mieszkańców Warszawy. Zaproponowano wprowadzenie tzw. systemu przechodniego głosu przenoszonego, stosowanego m.in. w Irlandii, na Malcie czy w Australii.
W systemie głosu przechodniego wyborca nie ogranicza się do postawienia jednego krzyżyka, ale liczb - od 1 do maksymalnie 5 – według siły preferencji. Nazwiska kandydatów na listach wyborczych mogą być układane w porządku alfabetycznym lub losowym. Kiedy dany kandydat z listy osiągnie „kwotę” to reszta oddanych na niego głosów, wykraczających poza limit, przechodzi na następną osobę, która uzyskała kolejny najlepszy wynik.
"W ten sposób nie występuje już pojęcie +jedynek+ na listach, a szef partii ma ograniczony wpływ na tworzenie listy. Co więcej, w organizacji nie dochodzi już do walk o najwyższe albo najniższe miejsce. Ogromnym plusem tego rozwiązania jest to, że głosy nie przepadają – jak w innych systemach. Każdy głos się liczy" - argumentuje Szatkowska w imieniu aktywistów miejskich.
W rozmowie z Serwisem Samorządowym PAP dr hab. Jarosław Flis z Uniwersytetu Jagiellońskiego ocenia skuteczność zaproponowanej reformy oraz szansę na wprowadzenie jej w Polsce.
Czy system wyborczy stosowany w wyborach do samorządu wymaga reformy?
J. Flis - Warto docenić to, że system w ogóle działa. Niemniej jednak obecny system wyborczy uruchamia bardzo niezdrową i skomplikowaną grę w trójkącie: partia, kandydaci i wyborcy. Ta gra toczy się pomiędzy partiami, pomiędzy kandydatami w partii, a w szczególności pomiędzy kandydatami a społecznościami. Negatywny wpływ na funkcjonowanie systemu mają również wyjątkowo wyszukane obietnice wyborcze. Natomiast ich procent spełnienia jest wyjątkowo mały.
Co należy zmienić w systemie wyborczym do samorządu?
- Najbardziej adekwatnym do polskich realiów byłaby jakaś wersja systemu stosowanego w landzie Badenii-Wirtembergii w Niemczech. Jest to bardzo prosta wersja systemu mieszanego, w którym oddaje się jeden głos i nie ma list partyjnych.
Głosowanie odbywa się w okręgu, w którym jest tylko jeden kandydat z każdej partii. Przewidziana jest pewna pula mandatów dla najlepszych przegranych kandydatów, ponieważ okręgów jest mniej niż mandatów. To jest tak jak w eliminacjach na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Dzielimy się na grupy, najlepszy w grupie wygrywa, ale jest też możliwy awans z drugiego miejsca. Sprawia to, że nie oglądamy cały czas tych samych drużyn. Ten system jest prosty, nie zmienia przyzwyczajeń, głosuje się na kandydata tak jak teraz, a kandydat jest przypisany do partii. Kandydaci jednak nie walczą pomiędzy sobą w obrębie partii.
Czy system głosu przechodniego jest dobrym rozwiązaniem?
- Doświadczenia trzech krajów, które go stosują, tzn. Malty, Irlandii i Australii, są niezbyt zachęcające. Na Malcie w ramach takiego systemu funkcjonuje duopol partyjny. Od 50 lat niemal wszystkie głosy oddawane są na dwie główne partie. Przykład Malty pokazuje, że system ten nie rozbija monopolu partyjnego. Z drugiej strony w ostatnich wyborach w Irlandii szóstą część mandatów zdobyli kandydaci niezależni. Jednocześnie wytworzyły się bardzo skomplikowane zależności pomiędzy kandydatami. Funkcjonowały np. nieformalne umowy określające gdzie można prowadzić kampanię wyborczą.
Natomiast przykład Australii pokazuje, że w wyborach do Senatu głosy między kandydatami tej samej partii można rozliczyć tak jak chce to ugrupowanie. W konsekwencji przytłaczająca większość Australijczyków głosuje tak jak chce partia.
Nie ma zatem jednoznacznego obrazu systemu głosu przechodniego. Jednak w żadnym z tych trzech przypadków nie widzę czegoś co pasowałoby do polskich realiów.
Jakie są największe zalety systemu głosu przechodniego?
- Przede wszystkim istotne jest to, że wyborca może wybierać konkretnych kandydatów. Ponadto wyborca ma wrażenie, że nie musi się przejmować partiami, że może ocenić kilku kandydatów. Partie muszą też bardziej uważać, kogo wystawiają na listy. Dopóki nie zostanie zbudowana trwała rzeczywistość partyjna, tak jak w Australii, na Malcie i w Irlandii, to ugrupowania muszą zwracać baczną uwagę na jakość swoich kandydatów.
Ten system przynajmniej w teorii zapewnia reprezentacje mniejszych partii. Praktycznie z każdego okręgu wielomandatowego jest jeden reprezentant z partii zwycięskiej i jeden z partii przegranej. Jest to w pewnym stopniu rzeczywiście przejaw proporcjonalności.
Jakie są główne wady tego systemu?
- Największą wadą tego systemu jest to, że jest on skomplikowany. Część ludzi nie zrozumiałaby na czym on polega. System głosu przechodniego prowadzi również do niezdrowych relacji pomiędzy kandydatami tej samej partii. Poza tym może on otwierać ścieżki dla rozłamowców.
Nie postrzegam tego systemu jako jakiegoś cudownego rozwiązania. Z doświadczenia krajów, które go stosują wynika, że nie likwiduje on wielu problemów.
Czy w polskiej rzeczywistości system głosu przechodniego sprawdziłby się?
- Przede wszystkim nie widzę powodu, żeby coś takiego wprowadzać w Polsce. Wydaje mi się, że wynik wyborów byłby przypadkowy, nieprzewidywalny. Sądzę, że bliższy polskich realiach nie sprawdziłby się. Obawiam się również, że niemal wszyscy kandydaci startowaliby jako niezależni. Powiedzmy, że w Białej Podlaskiej startuje „niezależny” kandydat, chociaż powszechnie wiadomo z jakim ugrupowaniem współpracuje. Natychmiast po wyborach wstępuje do klubu tej partii, ale formalnie jest bezpartyjny. Mam obawę, że w Polsce tego typu sztuczki funkcjonowałyby powszechnie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Mateusz Mikowski
mm/ woj/