Zaczynał pracę o ósmej rano, a kończył późnym wieczorem, wywlekał pracowników z łóżek w środku nocy. Czy Stefan Starzyński był lubianym szefem?
Zaczynał pracę o ósmej rano, a kończył późnym wieczorem, wywlekał pracowników z łóżek w środku nocy. Czy Stefan Starzyński był lubianym szefem? Ile zarabiał jako prezydent Warszawy?
Publikujemy rozmowę z Grzegorzem Piątkiem, autorem książki „Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego".
Stefan Starzyński karierę samorządową zaczął w sierpniu 1934 r. jako prezydent komisaryczny. Dlaczego?
- Warszawa nie była wyjątkiem. W wielu większych miastach, w których piłsudczycy nie mogli zdobyć władzy w wyborach, właśnie około roku 1934 na mocy ustawy uchwalonej rok wcześniej, rząd rozwiązywał demokratycznie wybrane władze i wprowadzał rządy komisaryczne. Najczęściej były ku temu pewne racjonalne powody. W Warszawie były to problemy z domknięciem miejskiej kasy.
Pierwszym prezydentem komisarycznym został Marian Zyndram-Kościałkowski, ale szybko objął resort spraw wewnętrznych, bo dotychczasowy minister został zastrzelony. I temu splotowi okoliczności Stefan Starzyński zawdzięcza propozycję objęcia tej prezydentury.
Splot okoliczności, ale nie przypadek, że akurat Starzyński...
- Starzyński był traktowany przez swój obóz jako człowiek do zadań specjalnych. Pracował wcześniej w Ministerstwie Skarbu, gdzie prowadził rozmaite delikatne misje - od czystek kadrowych począwszy, kończąc na wyduszaniu kontrybucji na rzecz budżetu. Prezydentem komisarycznym miał być w zasadzie na chwilę. Mówiło się o pięciu tygodniach, ponieważ rząd rozważał jednak rozpisanie w Warszawie wyborów samorządowych. Ostatecznie nastąpiło to dopiero w 1938 r.
Wtedy został prezydentem, choć nie zyskał większości głosów...
- W wyborach bezpośrednich wybierano wówczas Radę Miejską i dopiero ta wybierała prezydenta. Starzyński w wyborach do rady nie kandydował, ale firmował listę obozu sanacyjnego i był w kampanii bardzo aktywny. Cały jej przekaz był oparty właśnie na jego osiągnięciach jako komisarycznego prezydenta. Rząd dosypał nawet Warszawie pieniędzy na 1938 rok, żeby pewne inwestycje można było dokończyć. Dzięki temu Starzyński mógł podczas kampanii odbyć maraton przecinania wstęg.
Mimo wszystko w głosowaniu radnych na prezydenta nie uzyskał niezbędnej większości głosów. Było dwóch kandydatów, a Rada Miejska była tak spolaryzowana politycznie, że wybór któregoś z nich stał się niemożliwy. Starzyński dostał czterdzieści na sto głosów, o dwa głosy więcej otrzymał kandydat lewicy Tomasz Arciszewski.
Zgodnie z nową ustawą w przypadku gdy Rada Miejska nie jest w stanie wyłonić prezydenta, wkracza rząd i nominuje go odgórnie. I właśnie w ten sposób Stefan Starzyński został ponownie mianowany komisarycznym prezydentem Warszawy.
Jakim był szefem?
- Bardzo wymagającym. Ale trzeba przyznać, że również wobec siebie. W mojej ocenie był pracoholikiem. Wiele relacji potwierdza, że zaczynał pracę o ósmej rano, a kończył późnym wieczorem, pracował w niedzielę, wywlekał pracowników z łóżek w środku nocy, żeby coś omówić przez telefon albo ściągnąć do siebie do domu na jakąś szybką naradę. Melchior Wańkowicz powiedział o nim, że był maszyną pracy. I tego samego wymagał od podwładnych.
Nie lubiano go?
- Mamy bardzo sprzeczne relacje. Starzyński i na wysokich szczeblach, i na niższych jednych potrafił w sobie rozkochać, w innych budził niechęć. Jednych ta stanowczość i intensywność pracy fascynowała i bardzo chętnie mu się podporządkowali, inni patrzyli bardziej krytycznie. Kiedy w 1937 r. Władysław Studnicki napisał napastliwą broszurę „Mianowany, niepowołany administrator P. Stefan Starzyński", zebrał bez trudu relacje pracowników, którzy czuli się przez prezydenta potraktowani obcesowo. Sympatia zależała od charakteru. Ale trzeba przyznać, że Starzyński skompletował bardzo skuteczną ekipę dyrektorów miejskich wydziałów i instytucji.
Czyli menadżerem był dobrym...
- Jego dobrą cechą jako szefa było to, że potrafił zaufać ludziom w tych dziedzinach, na których się nie znał. Do takich należała urbanistyka - szefowi Wydziału Planowania dał bardzo dużą swobodę. To jest bardzo duża zasługa Starzyńskiego, że za jego kadencji większość miasta została pokryta planami szczegółowymi, zrewidowano plan ogólny dla Warszawy, kontynuowano prace nad bardzo ambitnym planem regionalnym, porządkowano gospodarkę terenową, a miasto pozyskiwało intensywnie tereny pod rozwój.
Ile zarabiał jako prezydent?
- Około 2 tys. zł. To była dobra, prezesowsko-dyrektorska pensja, ale nie taka, żeby można było powiedzieć, że się na urzędzie dorobił.
A urzędnicy?
- Nie zarabiali wiele, ale najważniejsze było to, że to była stabilna praca. Całe lata 20. i 30. szalało bezrobocie, a ratusz był największym pracodawcą w Warszawie. Dla niektórych na pewno była to też praca nobilitująca. Zresztą Starzyński bardzo pracował nad tym, żeby podnieść prestiż urzędników miejskich, którzy do tej pory uchodzili za leniwych, nieuprzejmych i nieskutecznych.
Jakie były jego pierwsze decyzje?
- Jak tylko przyszedł do ratusza, rozpoczął intensywne czystki kadrowe. Nie tylko polityczne, ale też pod kątem przydatności i pracowitości. Wprowadził nawet biuro skarg po to, żeby obywatele mogli skarżyć się na nieudolnych urzędników. W ciągu 1,5 roku wymienił około 2-3 tysięcy pracowników. Ratusz i przedsiębiorstwa miejskie dawały wówczas pracę około 20 tys. osób, czystki objęły więc do kilkunastu procent zatrudnionych. Zajął się przy tym porządkowaniem struktury ratusza, wprowadził zdrowszy niż wcześniej podział kompetencji.
A pierwsze decyzje dla miasta?
- Jego priorytetem było zwiększenie dostępu do usług miejskich - gazu, elektryczności, komunikacji. Uważał, że ceny tych usług trzeba obniżać, żeby nakręcić koniunkturę i w perspektywie zwiększyć wpływy do budżetu. To miało o tyle sens, że miasto miało wtedy bardzo ograniczone dochody z podatków. Podatek dochodowy w całości brał rząd, nie dzieląc się z samorządem, więc zarobki elektrowni czy gazowni dawały miastu duży dodatkowy dochód.
Jeden z pierwszych sukcesów Starzyńskiego dotyczył właśnie miejskiej kasy. Jeszcze od czasu odzyskania niepodległości wlokła się sprawa rozrachunków gminy warszawskiej z rządem, co obciążało bilans miasta. Starzyńskiemu, jako człowiekowi obozu władzy, udało się w ciągu paru tygodni ten problem zamknąć i wyczyścić księgową sytuację. Jeśli chodzi o inwestycje, pierwsza była decyzja o budowie nowych szkół - dzięki kredytowi z BGK i narzuceniu morderczego tempa pracy w ciągu roku zaprojektowano i ukończono aż dziesięć podstawówek.
Jak układała się współpraca z Radą Miejską?
- W momencie wprowadzenia rządów komisarycznych Rada Miejska została rozwiązana. Po pewnym czasie na mocy specjalnego dekretu prezydenta RP dołożono Starzyńskiemu Tymczasową Radę Miejską odgórnie mianowaną przez rząd. To było ciało doradcze złożone z lojalnych działaczy. Rada Miejska z wyboru zebrała się dopiero w marcu 1939 roku, a ostatni raz w lipcu - to za krótki czas, by ocenić, jak układała się współpraca na linii prezydent-radni.
Pana książka w recenzjach jest przedstawiana jako odbrązawiająca tę postać. Co podczas badań negatywnie Pana zaskoczyło?
- Chyba to, że cel uświęcał środki. Byłem świadomy osiągnięć Starzyńskiego i że jako prezydent komisaryczny rządził na specjalnych zasadach, ale nie sądziłem, że był aż tak despotyczny i chodził na skróty w imię skuteczności. Ta postać to świetne osiągnięcia i niekiedy nieświetne metody.
Co na przykład?
- Mamy świadectwa na to, że dla dobra publicznego umiał posługiwać się szantażem. Kiedy miasto nie miało pieniędzy, żeby pozyskiwać tereny pod inwestycje i chciało otrzymać je za darmo od prywatnych właścicieli, ci oporni byli zastraszani - a to że nie dostaną pozwolenia na budowę, a to że niechlubne informacje ukażą się w prasie.
Lubi Pan tę postać?
- Ani lubię, ani nie lubię. Myślę, że to najzdrowsze podejście przy pisaniu czyjejś biografii. Zależało mi, żeby czytelnik nie dostawał gotowej opinii.
Rozmawiała Anna Banasik,
Serwis Samorządowy PAP