Należy wyraźnie podkreślić, że szkoła nie należy do ministerstwa edukacji, ale do społeczności lokalnej i samorządu. I to właśnie samorząd ma prawo do decydowania o wielu sprawach – przyznaje Alicja Pacewicz, ekspertka w dziedzinie edukacji, współzałożycielka Centrum Edukacji Obywatelskiej, Fundacji Szkoła z Klasą i SOS dla Edukacji.
W rozmowie z Serwisem Samorządowym PAP Alicja Pacewicz odniosła się do nowego sposobu finansowania oświaty. W jej ocenie nie da się obecnie przewidzieć, jak będą wyglądały potrzeby edukacyjne i jak przełożą się one na sytuację finansową samorządów w obszarze oświaty. Podkreśliła, że zarówno o finansowym aspekcie jak i o kwestiach sieciowania szkół decyzje powinny podejmować samorządy i lokalne społeczności, nie zaś ministerstwo edukacji. Ekspertka przychyla się też do postulatów nauczycieli w sprawie likwidacji tzw. godzin czarnkowych.
Serwis Samorządowy PAP: W oświacie panuje odwieczny konflikt pomiędzy nauczycielami, którzy wciąż nie są należycie wynagradzani a samorządami, które wypłacają zatwierdzone przez ministerstwo podwyżki. Włodarze alarmują, że pieniędzy jest za mało i koniecznie jest wsparcie rządu. Czy da się coś zrobić, by pogodzić te dwie grupy?
Alicja Pacewicz: System edukacji to skomplikowany system naczyń połączonych. W tym przypadku nie mówiłabym o konflikcie, a o interesach, potrzebach i możliwościach różnych stron. Musimy się pogodzić z tym, że na tym polu następuje proces ciągłych negocjacji. Jednak nie ulega wątpliwości, że muszą być oparte na zdrowych zasadach.
To, co wydaje mi się najistotniejsze, a co w sieci SOS dla Edukacji postulujemy od dawna, to przeniesienie wielu kluczowych decyzji na poziom organu prowadzącego szkoły. Im bliżej szkoły, nauczycieli i uczniów tym lepiej i tym racjonalniej podejmuje się decyzje. Szkoła nie może być centralnie sterowana - widzieliśmy zgubne tego skutki w poprzednich ośmiu latach, nie mówiąc o czasach PRL. Należy wyraźnie podkreślić, że szkoła nie należy do ministerstwa edukacji, ale do społeczności lokalnej i samorządu. I to właśnie samorząd ma prawo do decydowania o wielu sprawach. To jest zgodne z konstytucyjnymi zasadami pomocniczości i decentralizacji.
Dochodzimy tu jednak do kwestii, ile pieniędzy ten samorząd może przeznaczyć na edukację, biorąc pod uwagę liczbę szkół, mieszkańców i ich dochody. Moim zdaniem zmiana systemu finansowania, z którą mamy w tej chwili do czynienia idzie w dobrym kierunku. Maleje tzw. luka oświatowa, czyli brak przekazywanych z budżetu środków na edukację, który samorząd musiał uzupełniać, często kosztem wydatków na rozwój.
Oczywiście środków zawsze będzie brakowało i w tym zakresie negocjacje są nieuchronne. Pamiętajmy jednak, że najważniejszym elementem „operacyjnym” systemu edukacji są nauczycielki i nauczyciele i tak jak Pani słusznie zaznaczyła, są oni wciąż niedostatecznie dobrze wynagradzani. Wśród krajów OECD zarobki polskich nauczycieli są na szarym końcu. Od 2011 roku średnie i minimalne płace rosły w Polsce szybciej niż nauczycielskie. 30 i 33 proc. podwyżki w 2024 nie wyrównały tego zaniedbania. Brakuje też chętnych do pracy, a w szkołach tworzy się luka pokoleniowa. Jeśli chcemy ją zapełnić to zarobki muszą być wyższe. Samorządy i związki zawodowe domagają się od rządu większych środków i krytykują zbyt małe podwyżki w 2025 roku (tylko 5 proc.). To odwieczny problem – jedna strona chce dostać więcej pieniędzy, a druga mówi, że ich nie ma. Grunt, żeby warunki brzegowe w tym polu negocjacyjnym były dobrze określone i żeby samorządy miały pełne zabezpieczenie ze środków budżetowych na wynagrodzenia nauczycielskie. Za rządów PiS ta obowiązująca wcześniej niepisana zasada została zerwana i samorządy musiały dopłacać do oświaty o wiele więcej. Teraz powinno być lepiej.
Wątpliwości, jakie mają samorządy jeśli chodzi o zmianę subwencji oświatowej na potrzeby oświatowe, są związane ze sposobem ich naliczania. A raczej z brakiem informacji o tym, w jaki sposób potrzeby oświatowe będą naliczane. Przy ustalaniu budżetów samorządowi skarbnicy łapią się za głowę
A.P.: Włodarze mają rację, ale pamiętajmy, że to pierwszy rok po wprowadzeniu zmian, co więcej, rząd przyjął mechanizm dorzucania dodatkowej kwoty tym samorządom, którym zabraknie środków z własnych dochodów, na przykład na 5-cio procentowe podwyżki dla nauczycieli (z tego 4 proc. dołoży budżet, a 1 proc. mają zapewnić JST). W algorytmie wyliczania potrzeb oświatowych pojawiły się nowe wagi, będzie więcej środków na pomoc psychologiczno-pedagogiczną, pracę z uczniami ze specjalnymi potrzebami i inne zadania.
Dzisiaj niestety nikt nie jest w stanie precyzyjnie określić, jak będą wyglądały potrzeby oświatowe w praktyce, zwłaszcza, że są wyliczane na podstawie danych dotyczących liczby uczniów i nauczycieli z poprzedniego roku. Po roku okaże się, którym organom zabrakło pieniędzy, a które otrzymały je w nadmiarze - i nastąpi korekta, czyli JST otrzymają dodatkowe środki lub przeciwnie - jakaś kwota zostanie odpisana od przyszłorocznej subwencji. Za dwa lata planowana jest gruntowna ocena funkcjonowania nowego systemu finansowania edukacji - to konieczne, tym bardziej, że musimy brać pod uwagę demografię, która jest nieubłagana. Są gminy, w których w ciągu roku rodzi się zaledwie kilkoro dzieci.
Z tego powodu wiele samorządów apeluje o zmiany w sieciowaniu szkół a także o to, by to lokalne społeczności mogły decydować o dodatkowym wykorzystaniu infrastruktury szkolnej, np. na świetlice dla seniorów. To dobry kierunek?
A.P.: Bardzo dobry. Każda inwestycja w lokalny kapitał edukacyjny jest zarazem inwestycją w lokalny kapitał społeczny i kulturowy. Myślę, że nie chcemy powtórzyć tego, co wydarzyło się w Hiszpanii kilkanaście lat temu i w wielu innych krajach. Gdy zamykano szkoły w małych miejscowościach, to zostawali w nich dziadkowie i babcie. Rodzice z dziećmi wynosili się do większych ośrodków i te małe zaczęły „znikać z mapy”. To musi być racjonalna sieć zakładająca także dowożenie dzieci, gdy w miejscowości jest ich za mało. Jednak takie decyzje nie mogą być podejmowane arbitralnie. Jako SOS dla Edukacji postulowaliśmy wprowadzenie mechanizmu obligatoryjnych konsultacji społecznych w przypadku zamykania szkół. O zmianach w sieci nie powinien jednak decydować kurator, bo przecież niewiele wie na temat konkretnej sytuacji. To samorządy je prowadzą i płacą na ich utrzymanie, bo to ich zadanie ustawowe. Ale muszą szukać zgody mieszkańców na proponowane zmiany i znowu - być gotowi na negocjacje i różne warianty (np. szkoły prowadzone przez lokalne stowarzyszenia). Może powinien tu być jakiś bezpiecznik, ale opinia kuratora, na dodatek bez jasnego określenia przesłanek na jakich ma się ona opierać, to złe rozwiązanie.
Zresztą szukanie konsensualnych rozwiązań leży także w interesie władz samorządowych, bo w kolejnych wyborach mogą zostać ukarani za pochopne decyzje. W polskiej edukacji - nie tylko centralnej, ale i lokalnej - brakuje partycypacyjnego modelu tworzenia lokalnej polityki oświatowej i podejmowania decyzji. Widać to teraz np. w Lesznie i innych miejscach, gdzie zamyka się szkoły bez wcześniejszych otwartych rozmów i konsultacji.
Co do wykorzystywania infrastruktury szkolnej na inne cele, to oczywiście, powinna być taka ścieżka. No bo co zrobić z budynkiem zlikwidowanej szkoły? Taki lokalny ośrodek edukacji dla ludzi - w różnych tematach i w różnym wieku, to świetny pomysł. Badania pokazują, że gdy Polki i Polacy kończą edukację szkolną czy uniwersytecką, to szybko przestają się uczyć i rozwijać. A to nie tylko wymóg naszych czasów i rynku pracy, ale też jedno z największych źródeł satysfakcji życiowej. Takie miejsce to ponadto okazja do współdziałania i spotkań na żywo z innymi ludźmi, czego nam w dzisiejszym świecie tak brakuje. Martwimy się demografią, ale jednocześnie musimy podejmować racjonalne decyzje. Jeśli mała miejscowość nie będzie młodym ludziom niczego oferowała, to z niej wyjadą.
Wydaje się, że widać światełko w tunelu jeśli chodzi o podejście ministerstwa edukacji do tzw. godzin Czarnkowych. Nauczyciele od dawna postulują ich likwidację, wiceministra edukacji zapowiedziała, że resort przeanalizuje tę sytuację. Czy w Pani ocenie powinna nastąpić zmiana?
A.P.: Zdecydowanie. To było nieco przemocowe rozwiązanie wobec nauczycielek i nauczycieli, którzy tkwią w poczuciu, że nie dość, że są słabo wynagradzani, to jeszcze dokłada im się obowiązki. Wydaje mi się, że nie ma co kruszyć kopii o jedną godzinę, która w dodatku jest trudna do wyegzekwowania i wykorzystania. Oczekiwałabym od władz przygotowania czegoś w rodzaju „pakietu nauczycielskiego”, który pokazałby, że państwo naprawdę się o nich troszczy. Oni mają przed sobą naprawdę duże zadanie, jakim jest zmiana sposobu pracy szkoły w związku z nową podstawą programową. Tak zwana godzina Czarnkowa nie ma dziś sensu. Tu jest potrzebne takie rozwiązanie, które sprawiłoby, że polscy nauczyciele będą mieli czas i miejsce w swojej szkole, by popracować zespołowo z koleżankami z pokoju nauczycielskiego, czy spotkać się z uczniami i uczennicami, indywidualnie lub grupowo. Chcę jednak podkreślić, że wszelkie nowe pomysły, to nie mogą być tylko idee ministerstwa. W tym procesie muszą uczestniczyć nauczyciele.
mo/