Prof. Antoni Jeżowski
Do wypracowania nowych rozwiązań finansowych dla oświaty potrzebne jest porozumienie fachowców; być może warto przebudować cały system finansowania zadań samorządowych, bo ten, zbudowany kilka kadencji temu jest niezrozumiały dla nowego pokolenia samorządowców - mówi prof. Antoni Jeżowski.
Serwis Samorządowy PAP: Mija 30 lat od restytucji samorządu terytorialnego. Choć samorządowa oświata jest nieco młodsza, to dobra okazja do podsumowań. Jak Pan ocenia stan systemu oświaty z wieloletniej perspektywy?
Prof. Antoni Jeżowski: Usamorządowienie szkół, jak wiemy, następowało etapami. Były takie gminy, które już jesienią 1990 roku zdecydowały się na przejęcie oświaty, ale obligatoryjne przekazanie szkół podstawowych ustalono najpierw na 1 stycznia 1994 r. (i w tym terminie ponad 600 gmin te szkoły już prowadziło), a potem przesunięto na 1996 r. Jednocześnie wdrażany był pilotaż w sprawie szkół ponadpodstawowych, które na styku wieków zostały przekazane powiatom. Wkrótce powstały gimnazja i wybudowano wiele wspaniałych obiektów szkolnych.
Te pierwsze 20 lat podsumowałbym jako okres euforii. Na pewno zmiana jest horrendalna, bo zaczynaliśmy przecież ze szkołami ze sławojkami na zewnątrz, a dzisiaj również na terenach wiejskich szkoły są w większości zadbane i dobrze wyposażone. Natomiast braki były i są. Niby oświata jest w centrum uwagi, niby te 80 mld zł rocznie na finansowanie zadań w szkołach jest wydawanych, ale wszyscy narzekają.
Co więc według Pana niedomaga?
A.J.: Przeanalizowałem ostatnio czas zajmowania stanowiska ministra edukacji przez poszczególnych ministrów w okresie od 1989 roku do dzisiaj – było to średnio nieco ponad rok. Dyrektor szkoły często ubolewa, że ma tylko 5 lat na stanowisku, żeby coś w szkole zmienić. Co więc mógł zrobić w czternaście miesięcy minister? W takim krótkim czasie można się tylko nauczyć, jakie są departamenty, czym zajmują się ludzie i ewentualnie na bieżąco rozwiązywać problemy. Nietrwałość zarządzania edukacją ze szczebla centralnego jest znaczna i to m.in. przekłada się na funkcjonowanie systemu.
Pamiętajmy, że mimo przekazania oświaty samorządom, jest ona nadal bardzo scentralizowana poprzez podstawy programowe, siatki godzin czy nadzór pedagogiczny. Zdecentralizowane zostało najbliższe otoczenie szkoły, czyli organem prowadzącym jest wójt, ale w całości oświata, podobnie jak policja, wojsko czy sanepid, to bardzo scentralizowana instytucja. Tego nie udało się rozwiązać.
W 2023 roku minie 250 lat od wydania pierwszego uniwersału Komisji Edukacji Narodowej – to było ponadpartyjne porozumienie intelektualistów, którzy chcieli coś w oświacie zdziałać i zmienić. Przydałoby się coś takiego teraz w Polsce.
KEN rodziła się w określonych warunkach historycznych – była krzykiem reformatorskim tuż przed rozbiorami Polski. Jest aż tak źle, by powoływać teraz takie gremium?
A.J.: Myślę, że jest potrzeba głębokiego namysłu nad tym, co dalej. Przeszliśmy jeden etap, czyli przekazano obiekty szkolne samorządom – i na szczęście tego nie cofnięto. Państwo ma absolutną świadomość, że nie da się tego odwrócić ze względów ekonomicznych. Z tych samych powodów jakakolwiek ekipa by nie rządziła, to broni się przed naiwnym postulatem niektórych samorządów, żeby to państwo przejęło na siebie finansowanie wynagrodzeń nauczycieli. Państwo ma świadomość, że gdyby nie samorządy, to oświata ledwo by zipała.
Z drugiej strony w samorządach jest jeszcze ogromna rzecz do zrobienia – subwencja liczona jest na ucznia, a to oznacza, że trzeba myśleć kategoriami odpowiedniej liczby uczniów w klasie, żeby ta klasa się utrzymała. Nie można tworzyć miniaturowych oddziałów tylko dlatego, że tak chcą rodzice, tak chce środowisko.
A zatem pieniądze. Jak zmienić to finansowanie?
A.J.: Do tego właśnie potrzebne jest to gremium, o którym wspomniałem, przywołując KEN. Komisja Wspólna Rządu i Samorządu Terytorialnego, w której tworzeniu i początkach funkcjonowania przecież uczestniczyłem, służy raczej do dogadywania się w sprawach legislacyjnych.
Do wypracowania nowych rozwiązań finansowych dla oświaty potrzebne jest porozumienie fachowców. Trzeba się spotkać i policzyć, jak to wygląda na poszczególnych przykładach.
Pokazać, że gmina, która ma 300 uczniów i utworzyła dwie szkoły, będzie dokładać mniej, niż gmina, która przy tej samej liczbie uczniów utworzyła cztery szkoły, bo ma mniejsze oddziały, a nauczycieli trzeba zatrudnić więcej. Trzeba przyjąć taki konsensus – jeżeli stać was na pracę w małych zespołach szkolnych, to dokładajcie do tego, ale nie narzekajcie na zbyt skąpe transfery z budżetu państwa.
Myślę, że warto wrócić do źródeł – przedyskutować i być może przebudować cały system finansowania zadań samorządowych, bo ten, zbudowany kilka kadencji temu jest niezrozumiały dla nowego pokolenia samorządowców. A przecież zasada subsydiarności wpisana jest do Konstytucji.
Sprawa wypracowania standardów oświatowych poruszana jest od lat…
A.J.: W pewnym sensie te standardy są. Przy podziale subwencji oświatowej między samorządy zaczynaliśmy od uwzględniania dwudziestu paru wag algorytmu, a dzisiaj jest ich już z sześćdziesiąt. Tyle że to jest mieszanie chochlą w tym samym kotle. Bo jeśli dodaję wagę dla uczniów liceum ogólnokształcącego, to innym uczniom muszę troszeczkę uszczknąć.
Wbrew pozorom z finansowaniem oświaty nie jest jednak tak tragicznie, co nie oznacza, że jest świetnie. W dyskursie publicznym najbardziej przebijają się głosy tych, którzy mają gorzej zorganizowaną oświatę na terenie gminy, a ich poprzednicy przez lata nic z tym nie zrobili.
Winny jest brak odwagi samorządowców?
A.J.: To nie jest brak odwagi. To jest bardziej lub mniej świadome przytakiwanie tej części społeczeństwa, które chce mieć szkołę blisko, bo obawia się dowozu. Tymczasem dowożenie dziecka kilka czy kilkanaście kilometrów do szkoły nie jest w dzisiejszych czasach aż tak męczące, jak mogło być w latach 90 i wcześniej. Rodzicom brakuje też świadomości, że w tych małych szkółkach nigdy nie będzie dobrego wyposażenia w pomoce dydaktyczne czy finansowania ciągłego doskonalenia nauczycieli. To kolejna bolączka systemu – są nauczyciele, którzy robią bardzo dużo i są kapitalnymi pedagogami, a są i tacy, którzy nie byli na żadnym kursie, nie są fanami samokształcenia i nawet nie wiedzą, że coś się zmienia w prawie.
Na wrzesień zapowiedziana jest kolejna podwyżka pensji nauczycieli. Już przy poprzedniej samorządy nie wytrzymały i postulowały, by państwo przejęło wynagrodzenia pedagogów i wypłacało na ten cel dotacje. To dobre rozwiązanie?
A.J.: Jestem z przekonania samorządowcem, tak jak niektórzy są państwowcami. Całym sercem jestem za Polską samorządową i za tym, żeby się w samorządach dobrze działo. Ale przekazanie państwu finansowania wynagrodzeń będzie niesprawiedliwe ekonomicznie i społecznie.
Bo jedne gminy będą utrzymywały małe oddziały i trzeba im będzie sfinansować wiele etatów, a drugie wykonały trud konsolidacji obwodów szkolnych, zorganizowały dowóz, i będą karane niższą dotacją. Jestem przeciwny tym wszystkim pomysłom związanym z finansowaniem pensji nauczycieli z budżetu państwa.
Ale coś wypracować trzeba…
A.J.: Moim zdaniem należałoby pomyśleć nad inną konstrukcją sprawozdań samorządowych, zwłaszcza w zakresie zadań oświatowych – i tam poszukać nowych mierników i wskaźników, które by w sposób obiektywny pokazały, jak sytuacja wygląda, co pozwoliłoby wypracować nowe rozwiązania.
Po tylu latach należałoby zrobić coś, co nie będzie aż tak automatyczne dla całej Polski, jak obecna metoda wyrównywania do średnich wynagrodzeń określonych w Karcie nauczyciela. Wiadomo, że Warszawa czy Gdańsk muszą dokładać do każdego etatu nauczycielskiego własne pieniądze, żeby przyciągnąć do zawodu, bo koszty utrzymania są w tych miastach wyższe, ale w mniejszych ośrodkach nie zawsze jest to potrzebne.
Rozwiązaniem mogłoby być też mówienie o wynagrodzeniach nauczycieli w ujęciu rocznym. Pozwoliłoby to zakończyć pokazywanie miesięcznych pasków z pensją, jednocześnie zasłaniając palcem sumę raty pożyczki i przemilczając, że w styczniu otrzymało się za cały rok dodatek uzupełniający. Gdyby pokazywać to, co w pit – wtedy informacja byłaby rzetelna i transparentna.
Polski system wynagradzania nauczycieli jest teraz na tyle skomplikowany, że sami zainteresowani nie zawsze go rozumieją.
Co ocenia Pan jako sukces polskiej oświaty?
A.J.: Na pewno sukcesem jest to, że obiekty szkolne zostały przekazane samorządom, a te o nie dbają, choć szkoda wielu wysiłków inwestycyjnych, które podjęte były dla gimnazjów, a potem musiały być adaptowane dla potrzeb szkół podstawowych. Ale nie da się z Al. Szucha w Warszawie (siedziba MEN – PAP) decydować o remoncie w każdej szkole w Polsce czy inwestycjach oświatowych w każdej gminie. To jest po prostu niewykonalne. Tym bardziej, że decydujące często czynniki demograficzne raczej nie sprzyjają (poza gminami wokół wielkich aglomeracji) rozwijaniu sieci szkolnej.
Na pewno ogromnym sukcesem polskiej edukacji, już po przekazaniu oświaty samorządom, jest też wprowadzenie egzaminów zewnętrznych. Niektórzy tzw. eksperci wskazują, że to tylko stresowanie dzieci i testomania, ale proszę popatrzeć na tę drugą stronę – jednak wyznacza to pewne standardy. Nie tylko uczniom, czego muszą się nauczyć, żeby przejść przez sito egzaminacyjne, lecz również nauczycielom, żeby ciągnęli do pewnego poziomu i nie traktowali swoich obowiązków „lekce”.
Wspomnę jeszcze o oświacie prowadzonej przez inne podmioty niż samorząd. Od 2018 roku co dziesiąta złotówka jest przekazywana z jst do tych szkół. To ogromne kwoty w skali państwa, ale też wypełnianie luk tam, gdzie władze publiczne nie zawsze dostrzegały problem lub nie miały pomysłu, jak go rozwiązać. Dotyczy to przede wszystkim dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – tymi poniżej przeciętnej, ale także tych z większymi szansami rozwojowymi.
Widzi Pan szansę na więcej sukcesów?
A.J.: Szansa jest zawsze. Oświata niestety należy do tych felernych tematów, na których się wszyscy znają. Tymczasem bardzo potrzebne jest edukowanie społeczeństwa. Ludzie nie wiedzą, że subwencja oświatowa nie jest naliczana według potrzeb szkół, nie wiedzą, że jej ogólna kwota jest ustalana w ustawie budżetowej przez Sejm, a potem dzielona przez ministra na zasadzie krojenia tortu. Pokolenie dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków nie rozróżnia na przykład praw rodziców od praw rady rodziców. Może należałoby wykorzystać media, żeby edukować społeczeństwo na temat oświaty? Może w telewizjach śniadaniowych sprzedawać tę wiedzę w atrakcyjnym opakowaniu?
Wszelkie systemy sprawdzają się w kryzysowych sytuacjach – co epidemia koronawirusa pokazała jeśli chodzi o polski system oświaty?
A.J.: Tu i teraz jest kiepsko, bo mnóstwo dzieci uległo wykluczeniu z systemu, mnóstwo zajęć odbywanych jest tylko na zasadzie odfajkowania zadania. Zdalne nauczanie to ogromny egzamin nie tylko dla systemu, ale również dla umiejętności organizacyjnych dyrektorów czy dla odpowiedzialności samych nauczycieli. Jakie będą tego efekty, to ocenimy za rok czy dwa, a może i później, kiedy przyjdzie z tego okresu zaliczać fragmenty wiedzy na maturze czy egzaminach po podstawówce.
Z drugiej strony koronawirus pokazał też, że wcale nie musi być tak jak dotychczas. Być może w przyszłości 20-30 proc. zajęć mogłoby odbywać się online, żeby dzieci mniej czasu musiały spędzać w szkole. Technologie temu sprzyjają.
Są też pewne pozytywne symptomy – podobno kuratoria nie będą już tak rygorystycznie przestrzegały zakazu likwidacji małych szkół. To jest od kilku lat punkt zapalny między rządem i samorządami.
Rozmawiała: Anna Banasik
Prof. Antoni Jeżowski - latach 1990-1994 marszałek woj. jeleniogórskiego i delegat do KSST, później m.in. nadzorował jst jako dyrektor Wydziału Prawnego i Nadzoru DUW; wykładowca akademicki, praktyk i teoretyk przede wszystkim oświaty w samorządach, autor wielu publikacji naukowych i popularyzujących wiedzę w obszarach zarządzania oświatą.