Na trzy pytania "Gazety Prawnej" odpowiada Prof. Paweł Swianiewicz, ekspert badań samorządów z Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego
■ Modne ostatnio hasło „tania administracja”, które podchwyciły również samorządy, może być wyzwaniem – z pana badań wynika, że wydatki gmin na utrzymanie urzędników od 5 lat systematycznie rosną.
– Ogólna zależność jest taka, że najwięcej wydają na administrację gminy najbogatsze. Je po prostu na to stać i mają gest – mogą sobie pozwolić na duże pensje, dobre wyposażenie, drogi sprzęt. Tak naprawdę samo porównanie wielkości wydatków na administrację nie pozwala ocenić, kto gospodaruje lepiej, a kto gorzej. To jest dopiero wstęp do głębszej refleksji. Jeśli któryś burmistrz wydaje więcej, to trzeba sprawdzić, co lokalna społeczność otrzymuje w zamian. Bo są gminy, które potrafią zapewnić dużo lepszą obsługę zarówno mieszkańcom, jak i inwestorom. I to musi kosztować. Są gminy, które postawiły sobie za cel świetną obsługę inwestorów i trudno mieć do burmistrza pretensje, że np. sporządza cyfrowe mapy geodezyjne.
■ Gdzieś leży jednak granica nakładów na biurokrację. Argumenty o zatrudnianiu dobrze opłacanych fachowców czy jakości obsługi to jedno, a np. poprawianie budżetu, bo brakuje pieniędzy na pensje dla profesjonalnych urzędników, to drugie.
– Dlatego, mimo wcześniejszych zastrzeżeń, wydatki na jednego urzędnika w przeliczeniu na mieszkańca dają wyobrażenie o efektywności w poszczególnych urzędach. Zadania, które wykonują gminy – oczywiście o podobnej liczbie mieszkańców i wielkości – są porównywalne. To jest bardzo uzależnione od wielkości gminy, bo w wydatkach na administrację wyraźnie zaznacza się ekonomia skali. W małej gminie utrzymanie urzędnika przez mieszkańca musi kosztować więcej niż w dużej, i nic na to nie poradzimy. Planując w budżecie kwoty na administrację, należy pamiętać, że biurokracja powinna być jak najtańsza – przy określonej jakości. Najpierw należy określić poziom jakości i w ramach satysfakcjonujących nas standardów wydawać jak najmniej. Nie twierdzę bezwzględnie, że lepiej zarządza ten, kto mniej wydaje: Równie dobrze może to oznaczać, że gmina jest tak biedna, że wydaje, ile może albo że nie ma pomysłu na aktywne funkcjonowanie.
■ Miarą efektywności i aktywności gmin ma być też ich zdolność sięgania po środki unijne. Okazała się ona dużo wyższa od zakładanej. Tymczasem pan właśnie w tym kontekście prowadzi badania nad pasywnością samorządów.
– W ostatnim roku w gminach wiejskich co czwarta złotówka wydana na inwestycje dotyczyła przedsięwzięć współfinansowanych ze środków unijnych. W miastach co 7-8 złotówka też pochodziła z Unii – widać wyraźnie, że aktywność w tej dziedzinie szczególnie się opłaca. I widać ją w skali kraju. Ale stawiamy tezę, że jeśli chodzi o korzystanie ze wsparcia UE, to samorządy się rozwarstwiają – jest bardzo duża grupa jednostek aktywnych i bardzo duża grupa pasywnych.
My chcemy zbadać, skąd się ta pasywność bierze. Badamy samorządy, które przez ostatnich kilka lat nie wydały ani złotówki z unijnych pieniędzy. Być może teraz podpisały już jakieś umowy, ale do końca 2004 r. było 600 samorządów, które w ogóle nie korzystały ze wsparcia UE. Testowałem różne hipotezy – że one są biedniejsze i np. nie stać ich na wkład własny.
Jednak bardzo dużo z tych pasywnych jednostek wcale nie jest biednych, mają dużą zdolność kredytową, mogą korzystać z kredytów. Sprawdzałem, czy są wśród nich małe gminy – z 2-3 tysiącami mieszkańców i małą zdolnością administracyjną – tu zależność jest widoczna, ale nie tłumaczy wszystkiego. Stąd wniosek, że jeśli nie decydują uwarunkowania zewnętrzne, to powodem jest coś w głowach samorządowców – coś, co można nazwać pasywnością. I ją będziemy szczegółowo analizować w dalszej części projektu.
Rozmawiała: Magdalena Wojtuch