- Szkoda, że zawód zegarmistrza dzisiaj zanika. Niestety młodzi nie chcą się go uczyć, ale trzeba też przyznać, że nie mają u kogo się uczyć - o swojej zawodowej pasji opowiada Zygmunt Waśko
Dlaczego został pan zegarmistrzem?
Najpierw byłem ślusarzem, podobnie jak mój brat. Podczas II wojny światowej w 1942 r., kiedy Niemcy zajęli szkołę Traugutta w Jaśle, miałem przymusową przerwę w nauce. Pomyślałem wtedy, że chciałbym się czegoś nauczyć. Mój starszy brat praktykujący ślusarstwo zaproponował, abym przyszedł do warsztatu. Pracowałem tam przez około trzy miesiące, ale nie podobało mi się to zajęcie. W tym samym czasie na ul. Kazimierza Wielkiego zobaczyłem ogłoszenie: „Przyjmę ucznia na praktykę zegarmistrzowską”. Poszedłem tam z ojcem i tak się zaczęło.
Jak wyglądała nauka zawodu?
Nauka zawodu trwała trzy lata. Ja uczyłem się u jednego majstra Jana Penara, który miał swój zakład w różnych miejscach (w Jaśle i w Brzozowie). Na praktykę chodziłem na zmiany, w zależności od lekcji w szkole podstawowej, a potem zawodowej. Miałem talent, byłem pewnego rodzaju fenomenem. Po tygodniu nauki naprawiałem już budziki. Sam też dorabiałem brakujące części.
W czasie, kiedy uczył się Pan fachu, dużo chłopców było chętnych do tego zawodu?
W czasie okupacji byłem w Jaśle jedynym uczniem na zegarmistrza. W tym czasie Spółdzielnia Zegarmistrzowska nie przyuczała do zawodu. Później tak. Egzamin czeladniczy zdałem w 1946 r. w Rzeszowie, a egzamin mistrzowski w 1956 r., przed przyjęciem uczniów na praktykę. Egzamin składał się z kilku etapów, co tydzień miałem za zadanie zrobić coś innego. Jednym z zadań było zrobienie osi do kotwicy, czyli jednej z części mechanizmu zegarowego.
Jak wielu nowych zegarmistrzów Pan wyszkolił?
Pierwszych dwóch uczniów na praktykę przyjąłem zaraz po uzyskaniu dyplomu mistrzowskiego. Byli to: Adam Motkowicz (mój siostrzeniec) i Marian Rysiewicz z Łajsc. Następnie przyjąłem kolejnych trzech na trzyletnią praktykę i tak do roku 1995. Po tym, jak przebudowałem zaplecze warsztatu i uzyskałem więcej miejsca, mogłem przyjąć czterech uczniów i jednego czeladnika. W sumie, w ciągu czterdziestu pięciu lat, wyszkoliłem dwudziestu pięciu praktykantów (jeden z grupy zawsze zdawał egzamin czeladniczy). Niektórzy z nich pracują do dzisiaj, również za granicą.
Czy zdarzyło się Panu naprawiać ciekawe i rzadkie zegarki?
Oczywiście. Naprawiałem trudne zegarki nakręcane na łańcuszek oraz takie wybijające melodię co kwadrans i co godzinę. Były to ciekawe modele szwajcarskiej produkcji, które nie każdy potrafił naprawić. Najwięcej zdarzyło mi się ich reperować w Ameryce, gdzie przez pewien czas pracowałem. W Polsce naprawiałem na przykład zegar na wieży kościelnej w Dębowcu i na wieży ratuszowej w Kołaczycach. Poza tym były to różne zegary: na rękę, stojące, ścienne, wiszące, kominkowe, wieżowe, bijące, na łańcuchy, amerykańskie i tzw. „szwarcwaldy”.
Jak wygląda zegar „szwarcwaldzki”?
To najstarszy zegar ścienny z Austrii. W środku zbudowany z drewna, z wahadłem i łańcuchami. „Szwarcwald” jest zawsze wiszący z drewnianym mechanizmem, tylko kółka są metalowe. Mam taki dwustuletni zegar „szwarcwaldzki”, który kupił jeszcze mój ojciec, jak się ożenił.
Chwali Pan stare zegary, a co sądzi Pan o współczesnych zegarkach?
Stare zegary miały odlewane części z mosiądzu, a nie wygniatane w metalu. Koła zębate były fryzowane ręcznie, precyzyjnie. Takie części są bardzo trwałe, ponieważ się nie wyrabiają i zegar chodzi od pięćdziesięciu do stu lat. Szczególnie w Szwajcarii stosowano specjalny stop o nazwie delta, do wytapianych kół zębatych oraz innych elementów mechanizmu zegarowego. Tarcze dawnych zegarów bywały drewniane, porcelanowe, pięknie malowane lub wytłoczone w metalu. Teraz przerzucono się na elektronikę. Materiał ma określony „żywot”. Produkuje się „lipę” na dwa, trzy lata. Japońskie czy chińskie to jednorazówki. Mechanizm jest zaklejony, części się zużywają i są nie do naprawienia. Jak się zepsuje, to jest do wyrzucenia. Żadnego zegarka nie uznaję, jak ten na sprężynę, nakręcany. Ewentualnie z mechanizmem na baterię zamiast sprężyny. Taki zegarek jest wieczny.
Pana ulubiony zegar?
Mam ich dużo. W moim domu wszędzie są zegary. Moja kolekcja liczy sobie rosyjskie kukułki, wiszące „szwarcwaldy”, stojący „wiedeńczyk”- trzystuletni, nakręcany raz na dwa dni. Mam jeden taki zegar z kukułką, z drewnianym mechanizmem i pięknie wyrzeźbioną tarczą przez nieznanego rzeźbiarza. Jest precyzyjnie zrobiony, z emblematem wilka, bażanta, strzelby i trąby myśliwskiej. To unikatowa sztuka, na zamówienie, niczym ołtarz Wita Stwosza. Zapewne stał w szlacheckim dworze.
Co Pan sądzi o polskich zegarach?
Polacy robią dobre zegary stojące marki „Metron”, z łańcuchami, wybijające godziny bez kwadransów. Nie są powszechnie znane, w porównaniu z chińskimi. Kiedyś wszystko zaczęło się od Antoniego Patka, a niewiele osób wie, że był Polakiem. To on założył pierwszą na świecie fabrykę produkującą luksusowe i niezawodne zegarki na masowa skalę.
Zegary są Pana życiową pasją?
Tak. Zegary są dla mnie taką radością. Teraz właśnie naprawiam stary, ponad stuletni zegar „szwarcwaldzki”, który kupiłem dawno temu i jedną taką „kukułkę”, mającą ze dwieście lat. Czasem praca nad jedną sztuką zajmuje mi cały tydzień. Znoszę je ze strychu, dokładnie czyszczę i przywracam do życia. Poza tym interesuję się zegarami i ich historią. Mam wiele książek na ten temat.
Szkoda, że zawód zegarmistrza dzisiaj zanika. Niestety młodzi nie chcą się go uczyć, ale trzeba też przyznać, że nie mają u kogo się uczyć.
Dziękuję za rozmowę.
Wioletta Zając
zam./kic/
Źródło: materiały nadsyłane przez jednostki samorządu terytorialnego.
Za treść tych informacji PAP S.A. nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności.